Aniu, do zobaczenia...
21 grudnia odeszła Anna Iżykowska-Mironowicz - najważniejszy filmowy konsultant muzyczny w dotychczasowej historii polskiej kinematografii. Zrealizowała około tysiąca filmów fabularnych, dokumentalnych, oświatowych, etiud. Napisała kilka tysięcy recenzji spektakli operowych i filharmonicznych koncertów, opowiedziała o muzyce setkom studentów łódzkiej filmówki.
Z Anią przyjaźniliśmy się ponad 30 lat. Przedstawił nas sobie mój wujek, Kazimierz Mikołajczak, niegdyś dyrektor Filharmonii Łódzkiej Najpierw kłaniałem się Jej w filharmonicznym foyer, później pracowaliśmy razem przy kilku filmach. Jeszcze później, przez niemal 20 lat, co tydzień siadaliśmy obok siebie (zawsze na tych samych miejscach) w filharmonii, kilka, kilkanaście razy w roku w Teatrze Wielkim. Nie rozmawialiśmy tylko o muzyce, bo właściwie zawsze rozmawialiśmy o wszystkim (bywało też "wyboiście"). Zawsze imponował mi Jej analityczny umysł i ogromne poczucie humoru, także wobec samej siebie. Nigdy nie zapomnę Jej niesamowitych puent i komentarzy: zawsze szalenie celnych, często zabawnych, także dlatego, że... nie nadających się do powtórzenia.
Odeszła moja przyjaciółka, ikona muzyki polskiego filmu, dziekan łódzkiej krytyki muzycznej. I prawdziwa dama, która, nawet kiedy przeklinała, czyniła to z wdziękiem i elegancją.
Pogrzeb odbędzie się 28 grudnia godz. 13.30, w Łodzi, na cmentarzu komunalnym Doły
Fot. z filmu "Kochajmy syrenki" (nie wiem kto jest autorem), mam nadzieję, że mi wybaczy
czwartek, 22 grudnia 2016
sobota, 24 września 2016
Festiwal Filmowy Gdynia, część 6
Postawiłem stopnie :)
O godz. 19 rozpocznie się ceremonia wręczenia nagród tegorocznego festiwalu w Gdyni. Tymczasem postawiłem swoje noty filmom (w skali od 1 do 5). Mam nadzieję, że Grand Prix dostanie Smarzowski za „Wołyń”. Pewnie będzie też nagroda dla Kolak, Seweryna, Koniecznej, Ogrodnika, może i Majchrzaka, Mamony. Sądzę, że z nagrodą wyjedzie z Gdyni Kolski, może także Rosa… Zobaczymy.
• "Czerwony pająk", reż. Marcin Koszałka – 3
• "Fale", reż. Grzegorz Zariczny – filmu nie widziałem
• "Jestem mordercą", reż. Maciej Pieprzyca – 3,5
• "Kamper", reż. Łukasz Grzegorzek – 3,5
• "Królewicz Olch", reż. Kuba Czekaj – 2
• "Las, 4 rano", reż. Jan Jakub Kolski – 4,5
• "Na granicy", reż. Wojciech Kasperski – 3
• "Ostatnia rodzina", reż. Jan P. Matuszyński – 4
• "Plac zabaw", reż. Bartosz M. Kowalski – 1
• "Planeta Singli", reż. Mitja Okorn – 4
• "Sługi boże", reż. Mariusz Gawryś – 3
• "Szczęście świata", reż. Michał Rosa – 4
• "Wołyń", reż. Wojciech Smarzowski – 5
• "Wszystkie nieprzespane noce", reż. Michał Marczak – 1
• "Zaćma", reż. Ryszard Bugajski – 2
• "Zjednoczone stany miłości", reż. Tomasz Wasilewski – 4
O godz. 19 rozpocznie się ceremonia wręczenia nagród tegorocznego festiwalu w Gdyni. Tymczasem postawiłem swoje noty filmom (w skali od 1 do 5). Mam nadzieję, że Grand Prix dostanie Smarzowski za „Wołyń”. Pewnie będzie też nagroda dla Kolak, Seweryna, Koniecznej, Ogrodnika, może i Majchrzaka, Mamony. Sądzę, że z nagrodą wyjedzie z Gdyni Kolski, może także Rosa… Zobaczymy.
• "Czerwony pająk", reż. Marcin Koszałka – 3
• "Fale", reż. Grzegorz Zariczny – filmu nie widziałem
• "Jestem mordercą", reż. Maciej Pieprzyca – 3,5
• "Kamper", reż. Łukasz Grzegorzek – 3,5
• "Królewicz Olch", reż. Kuba Czekaj – 2
• "Las, 4 rano", reż. Jan Jakub Kolski – 4,5
• "Na granicy", reż. Wojciech Kasperski – 3
• "Ostatnia rodzina", reż. Jan P. Matuszyński – 4
• "Plac zabaw", reż. Bartosz M. Kowalski – 1
• "Planeta Singli", reż. Mitja Okorn – 4
• "Sługi boże", reż. Mariusz Gawryś – 3
• "Szczęście świata", reż. Michał Rosa – 4
• "Wołyń", reż. Wojciech Smarzowski – 5
• "Wszystkie nieprzespane noce", reż. Michał Marczak – 1
• "Zaćma", reż. Ryszard Bugajski – 2
• "Zjednoczone stany miłości", reż. Tomasz Wasilewski – 4
piątek, 23 września 2016
Festiwal Filmowy Gdynia część 5
Grand Prix dla "Wołynia"?
Trzynasty film w konkursie: „Na granicy” Wojciecha
Kasperskiego. I kolejny na tym festiwalu film gatunkowy:
thriller/sensacja/kryminał. Akcja toczy się na granicy, w Bieszczadach. Ale
jakoś nie było okazji (poza czołówką), by góry pięknie sfotografować, bo akcja
filmu toczy się głównie w strażnicy. Kiedyś przetrzymywano tu więźniów, bo „ i
tak nie było dokąd uciekać”. Andrzej Chyra, ojciec samotnie wychowujący dwóch dorastających
synów, kiedyś pracował w straży granicznej, ale dlaczegoś przestał i teraz chce
wrócić. Idzie z bazy do strażnicy, a tam pojawia się przemarznięty i
zakrwawiony Marcin Dorociński. Wiadomo jest od razu, że on jest zły. Później
trochę zła przybywa, chłopcy się boją, bo tata poszedł śladami złego przybysza,
a ten nie przestaje zagrażać nawet, kiedy jest trzymany na muszce. Pod koniec
pada kilka strzałów, ciosów nożem i uderzeń pięściami. Bilans: trzy trupy,
jeden postrzelony, jeden mocno pobity, jeden bez szwanku, z tym, że żywi
poszarpani psychicznie. Szału nie ma, grozy nie ma, zaskoczeń też. No, może
poza jednym: kiedy synek tłucze saperką Dorocińskiego po plecach, ten krzyczy
„o kurwa”, a widzowie w kinie się śmieją. Fajny thriller, nie?
Bartosz M. Kowalski pokazał w Gdyni „Plac zabaw”. Opiekę artystyczną nad debiutem sprawował Wojciech Smarzowski. Nie umiem wytłumaczyć tych faktów: z jednej strony znakomity reżyser w roli opiekuna, z drugiej – film na poziomie nieudanej etiudy studenta. I to studenta innego niż rezyseria kierunku. Nieporozumienie.
I wreszcie Smarzowski w roli głównej: „Wołyń”. Film
potwornie trudny w realizacji, wstrząsający, pełen okrucieństwa i rozpaczy.
Film – idea. Dawno nie widziałem tak dobrze zrobionego filmu, tak
poruszającego, głęboko mądrego. Poruszająca jest w tym filmie każda scena,
każdy dialog, nawet poszczególne ujęcia mają moc rażenia pocisku.
„Wołyń” to nie tylko krzyk rozpaczy bohaterów: Polaków i Ukraińców zadławionych falą wzajemnej nienawiści, to nie tylko świadectwo zbrodni, ale także ogłupienia i zmanipulowania niewykształconych ludzi, którzy nasączeni jadem zachowują się jak zwierzęta. To film o tym, że codziennie powinniśmy powtarzać: przebaczamy i prosimy o wybaczenie. Bo jeśli tak nie zrobimy, wszystko może się powtórzyć. „Wołyń” wreszcie to ostrzeżenie przed ksenofobią, nacjonalizmem, to nawoływanie o opamiętanie, uczenie się historii z rozumem i wyciąganie z tej nauki wniosków. Codziennie wyciąganie wniosków.
Moim zdaniem „Wołyń” to najpoważniejszy kandydat do tegorocznego Grand Prix Festiwalu.
„Wołyń” to nie tylko krzyk rozpaczy bohaterów: Polaków i Ukraińców zadławionych falą wzajemnej nienawiści, to nie tylko świadectwo zbrodni, ale także ogłupienia i zmanipulowania niewykształconych ludzi, którzy nasączeni jadem zachowują się jak zwierzęta. To film o tym, że codziennie powinniśmy powtarzać: przebaczamy i prosimy o wybaczenie. Bo jeśli tak nie zrobimy, wszystko może się powtórzyć. „Wołyń” wreszcie to ostrzeżenie przed ksenofobią, nacjonalizmem, to nawoływanie o opamiętanie, uczenie się historii z rozumem i wyciąganie z tej nauki wniosków. Codziennie wyciąganie wniosków.
Moim zdaniem „Wołyń” to najpoważniejszy kandydat do tegorocznego Grand Prix Festiwalu.
czwartek, 22 września 2016
Festiwal Filmowy Gdynia, odcinek 4
Po czyjej jesteś stronie?
Czwarty dzień festiwalu zacząłem projekcją „Czerwonego
Pająka” Marcina Koszałki. To kolejny film kryminalny (jak na 16 konkursowych
tytułów, 4 kryminały to sporo), który charakteryzują dobre zdjęcia (Koszałka) i
kolejna dobra rola Adama Woronowicza (to
aktor z gatunku niezawodnych). I już.
Drugim filmem dziś była „Ostatnia rodzina” w reżyserii Jana P. Matuszyńskiego. Film ogląda się bardzo dobrze, bo to bardzo dobrze zrealizowany film: staranna reżyseria, dobre dekoracje, wspaniałe role, wręcz transfiguracje: Andrzeja Seweryna (Zdzisław Beksiński), Dawida Ogrodnika (Tomasz Beksiński) i Aleksandry Koniecznej (Zofia Beksińska). Scenariusz Roberta Bolesty też dobry. Lubię kiedy dramat nie jest wyłącznie dramatem, podoba mi się, kiedy jest w nim odrobina humoru, groteski, szczypta sarkazmu i szaleństwa. Dopóki nie obejrzałem „Powidoków” Andrzeja Wajdy, myślałem, że to ciekawe kino obyczajowe, w którym zabrakło kontekstu społecznego, politycznego, wreszcie… pokazania artysty poprzez jego twórczość (lub odwrotnie, bo przecież tak też można). Ale… zobaczyłem „Powidoki”.
Drugim filmem dziś była „Ostatnia rodzina” w reżyserii Jana P. Matuszyńskiego. Film ogląda się bardzo dobrze, bo to bardzo dobrze zrealizowany film: staranna reżyseria, dobre dekoracje, wspaniałe role, wręcz transfiguracje: Andrzeja Seweryna (Zdzisław Beksiński), Dawida Ogrodnika (Tomasz Beksiński) i Aleksandry Koniecznej (Zofia Beksińska). Scenariusz Roberta Bolesty też dobry. Lubię kiedy dramat nie jest wyłącznie dramatem, podoba mi się, kiedy jest w nim odrobina humoru, groteski, szczypta sarkazmu i szaleństwa. Dopóki nie obejrzałem „Powidoków” Andrzeja Wajdy, myślałem, że to ciekawe kino obyczajowe, w którym zabrakło kontekstu społecznego, politycznego, wreszcie… pokazania artysty poprzez jego twórczość (lub odwrotnie, bo przecież tak też można). Ale… zobaczyłem „Powidoki”.
40. film Andrzeja Wajdy to dzieło wybitne. Opowiadające o
losie artysty, zdeterminowanym czasem, w jakim żył, ludźmi, jakich miał obok
siebie, zdeterminowanym wrażliwością, osobowością, polityką, aspektem społecznym,
materialnym. To dzieło wybitne także dlatego, że pokazujące los jednostki w
sposób liryczny, a zarazem w epickim ujęciu. Wreszcie, jest to dzieło wybrzmiewające - w niewypowiedziany
sposób - współcześnie. Jednym słowem, jest to cały Wajda w swej najwyższej
formie, znanej z „Kanału”, „Popiołu i diamentu”, „Wszystkiego na sprzedaż”, „Ziemi obiecanej”, „Wesela”,
„Człowieka z marmuru”. Wajda, opowiadając o jednym z najwybitniejszych artystów
lat 20., 30. i 40. minionego wieku, opowiedział także o Polsce wczesnych lat
50. i o Polsce współczesnej.
Tytuł „Powidoki”, zestawiony z „Teorią widzenia” Strzemińskiego (i kontekstem historycznym), działa porażająco.
W jednej ze scen oficer S.B. pyta Strzemińskiego (doskonała! rola Bogusława Lindy), po czyjej jest stronie. Strzemiński odpowiada: - Po swojej.
Nie wszystkim będzie się ten film podobał…
Tytuł „Powidoki”, zestawiony z „Teorią widzenia” Strzemińskiego (i kontekstem historycznym), działa porażająco.
W jednej ze scen oficer S.B. pyta Strzemińskiego (doskonała! rola Bogusława Lindy), po czyjej jest stronie. Strzemiński odpowiada: - Po swojej.
Nie wszystkim będzie się ten film podobał…
środa, 21 września 2016
Festiwal Filmowy Gdynia, odcinek 3
Czasem lepiej noc przespać
„Zjednoczone stany miłości” Tomasza Wasilewskiego zostały
już zrecenzowane po premierze, więc rozpisywał się nie będę. Film utrzymany w
stylistyce „Płynących wieżowców” z ciekawimy rolami Magdaleny Cieleckiej,
Doroty Kolak, Marty Nieradkiewicz i Julii Kijowskiej. Interesujący scenariusz,
dobra reżyseria. Mam tylko jedno ale: lubię, kiedy film jest opowiadaniem,
tymczasem „Zjednoczone stany miłości” to splecione ze sobą trzy nowele. Chciałbym
więcej.
Dziś obejrzałem też „Zaćmę” Ryszarda Bugajskiego
opowiadającą o Julii Brystygerowej – postaci autentycznej, pani pułkownik SB,
którą cechowało patologiczne okrucieństwo wobec przesłuchiwanych. W filmie
Bugajskiego Krwawą Lunę (bo tak ją nazywano) gra brawurowo Maria Mamona. Jest
damą w kostiumiku Chanel, perfumami Chanel 5 pachnącą. Jest niewierzącą
Żydówką, która szuka własnej drogi do Boga (którego nie ma). Jej koleżanka z
młodości, lwowska Żydówka – teraz zakonnica, zresztą niewierząca (w tej roli
Małgorzata Zajączkowska) mówi najmocniejsze zdanie w filmie: Bóg jest metaforą.
To zdanie i kreacja Mamony to najlepsze, co jest w tym filmie, pogrążonym w mistycyzmie i koszmarach wspomnień głównej bohaterki. Zadziwiło mnie natomiast warsztatowe podejście Bugajskiego do tematu: doświadczony i znakomity przecież reżyser, dał nam obraz epigoński, nienowoczesny, w duchu polskiej kinematografii lat 90. osadzony. Dziwne. I jeszcze jedno: niepokojąco „Zaćma” kojarzyła mi się z „Idą”…
To zdanie i kreacja Mamony to najlepsze, co jest w tym filmie, pogrążonym w mistycyzmie i koszmarach wspomnień głównej bohaterki. Zadziwiło mnie natomiast warsztatowe podejście Bugajskiego do tematu: doświadczony i znakomity przecież reżyser, dał nam obraz epigoński, nienowoczesny, w duchu polskiej kinematografii lat 90. osadzony. Dziwne. I jeszcze jedno: niepokojąco „Zaćma” kojarzyła mi się z „Idą”…
Od chwili ogłoszenia konkursowej „szesnastki” byłem zdumiony, że w konkursie głównym znalazła się „Planeta Singli” Mitji Okorna. Bo niby co robi w tym gronie komedia romantyczna? Sam Okorn zauważył przed projekcją, że Gdynia nie potrzebowała „Planety…”, ale Gdynia potrzebowała „Planety…”. I coś w tym jest, bo okazało się, że komedia romantyczna może być dobrym filmem. Nie liczyłbym na deszcz nagród, ale przyznać muszę, że film broni się pewną dezynwolturą w podejściu do samego gatunku. Okorn nie boi się „docisnąć”, pójść w stronę absurdu (czym pokazuje, że ma dystans do tego, co robi), a nawet farsowości. Zaufali mu aktorzy, ale nie tylko jemu, bo i zgrabnemu scenariuszowi. Ponad dwie godziny projekcji mija błyskawicznie. I chociaż od pierwszej do ostatniej sceny wiemy co będzie się działo, to niektóre sytuacje i dialogi zaskakują. Była też kwestia, która, jak modnie dziś się mówi, zrobiła mi dzień. Jeden z bohaterów do nawiedzonej fryzjerki zwraca się tymi oto słowy: „Słyszałem, że jest pani psychologiem włosów”. Tak, w tym cytacie zamyka się psychologia tego filmu, ale czasami i śmiech niekiedy może być nauką, kiedy się z przywar, nie osób natrząsa, że tak „odbije mi się” Krasickim .
Przed chwilą wróciłem z projekcji filmu „Wszystkie nieprzespane noce”, który zrealizował Michał Marczak. Powiem tylko, że wyszedłem z kina po 20 minutach. Jeśli ktoś chce wiedzieć, o czym bełkoczą po pijanemu podczas rozmaitych imprez dwudziestolatkowie – zapraszam. Mnie te 20 minut pokazało, że bełkoczą o niczym. Tymczasem cieszę się na jutrzejszy pokaz „Powidoków” Andrzeja Wajdy.
wtorek, 20 września 2016
Festiwal Filmowy Gdynia, odcinek 2
Z kamieniem na szyi
Po wczorajszych „Sługach bożych”, dzisiaj gatunek
sensacyjno-kryminalny reprezentował film Macieja Pieprzycy „Jestem mordercą” (http://www.festiwalgdynia.pl/program/filmy/-1--2280-_jestem-morderca-.html),
sklasyfikowany jako triller psychologiczny . To drugie w twórczości reżysera
zamierzenie się z tym samym tematem (18 lat temu Pieprzyca zrealizował film
dokumentalny o Zdzisławie Marchwickim pod tym samym tytułem). Film AD
2016 nie jest jednak rodzajem dziennikarskiego śledztwa, do którego po latach wraca scenarzysta (także Pieprzyca).
Reżyser i autor scenariusza stara się raczej odwzorować wypadki, jakie miały
miejsce na początku lat 70. ub. wieku. I tak,
jak w filmie dokumentalnym, tak i teraz sugeruje, że skazanie mordercy 14
kobiet (w filmie jest ich 12) było swego rodzaju farsą. Głowę sprawcy (albo i nie sprawcy) ofiarowano
ówczesnemu I sekretarzowi komitetu wojewódzkiego PZPR – Edwardowi Gierkowi (jedną
z ofiar wampira była bratanica Gierka). Wartością dodaną do śledztwa jest ukazanie
degrengolady moralnej, w jakiej pogrążona była wtedy milicja. Może to dobra
lekcja historii dla widzów nie mających wiedzy o tamtych czasach?
Wcześniej, na
lekki początek dnia, wybrałem kino obyczajowo-rozrywkowe. „Kamper” (http://www.festiwalgdynia.pl/program/filmy/-1--2281-_kamper.html) Łukasza
Grzegorzka to film niezobowiązujący, dość lekko i dowcipnie opowiadający
historię rozpadu młodego małżeństwa (Marta Nieradkiewicz, Piotr Żurawski). Anegdota
prowadzona jest klarownie, film ma wdzięk i miło będzie się go oglądało. I
właściwie to już wszystko…
Betonowe buty i kamień na głowę założył mi Jan Jakub
Kolski. Później tylko wrzucił w mrok filmu „Las 4. rano” (http://www.festiwalgdynia.pl/program/filmy/-1--2285-_las-4-rano.html). To niewątpliwie
bardzo osobista wypowiedź reżysera, związana z traumą po stracie córki Zuzanny,
której film jest dedykowany. Pokazana na ekranie przypowieść jest jedną wielką
metaforą, której trzeba doświadczyć wizytując kino. Opowiadać o niej, czy ją
streszczać to tylko dawać świadectwo na prawdziwość myśli Antoine’a de Saint
Exupery’ego: „Odrzuć próżny dźwięk słów i patrz”.
Film Kolskiego ma nie tylko potężną siłę emocjonalną, ale
także, jak zwykle u tego reżysera, wielką urodę obrazu, szlachetność kadru,
precyzję, inteligencję. I bardzo dobrą rolę Krzysztofa Majchrzaka.
Festiwal Filmowy Gdynia, odcinek 1
Inauguracja
41. Festiwal Filmowy w Gdyni wystartował. Inauguracja nie
była spektakularna: Agnieszce Odorowicz (byłej szefowej PISF wręczono Złotą
Akredytację z numerem 001 i pokazano film „Królewicz olch” (http://www.festiwalgdynia.pl/program/filmy/-1--2284-_krolewicz-olch.html)
w reżyserii Kuby Czekaja. Lekko autystyczny, genialny nastolatek próbuje zdefiniować świat metodą zero-jedynkową.
Scenariusz (reżysera) naszpikowany jest poezją Goethego i odwołaniami do
symbolik Freuda i Junga. Film ma trzy zakończenia (owszem, każde inne),
dokumentujące (każde) wrażliwość scenarzysty, którą reżyser przekłada na bardzo
zero-jedynkowy obraz rzeczywistości. Film, w zamyśle bardzo interesujący,
materializuje się jako intelektualna mistyfikacja: mnogość tropów prowadzi do
sytuacji bardzo dziwnej: z jednej strony mamy poważne wersje zdarzeń, z drugiej
ich ośmieszenie. Jeśli reżyser chciał rozmawiać poważnie, to się pogubił. Jeśli
miała to być parodia metafizyki, to wystarczyło
zrealizować skecz. I jeszcze od tego muzyka… Ten walc Szostakowicza… Tak
bez gustu… Para poszła w gwizdek. Szkoda.
Jako pilny festiwalowicz przed inauguracyjnym pokazem obejrzałem dwa inne filmy. Na pierwszy ogień – „Sługi Boże” (http://www.festiwalgdynia.pl/program/filmy/-1-1-2290-_slugi-boze.html) w reżyserii Mariusza Gawrysia z interesującą rolą Bartłomieja Topy. Na pierwszy rzut oka dobrze zrealizowane kino gatunkowe, bo to film sensacyjno-kryminalny. Po chwili dostrzega się jednak scenariuszowe uproszczenia, by nie powiedzieć mielizny, sama zaś reżyseria (poprawna) okazuje się być tylko akademicka. Ot – film telewizyjny, rozciągnięty metrażowo do kinowego. Interesujące, w scenariuszu, zwroty akcji na ekranie, niestety, nie zostały uzasadnione. Gorzej, że w realizacji zapomniano o „pozamykaniu” rozpoczętych wątków (żal np. Adama Woronowicza, który przez pól filmu obdarowuje go talentem tylko po to, żeby zaniknąć bezpowrotnie). No… tak się nie prowadzi wątków, tym bardziej w kryminale. Film ten pozostanie jednak w mojej pamięci na długo, albowiem po raz pierwszy w życiu zdarzyło się, że projekcja filmu trwającego zaledwie 100 minut, została zerwana 26 razy. Jak na Festiwal Polskich Filmów Fabularnych to wynik okazały. Projekcję oglądałem w Multikinie.
W tym samym miejscu, już bez takich „atrakcji” zobaczyłem „Szczęście świata” (http://www.festiwalgdynia.pl/program/filmy/-1-1-2291-_szczescie-swiata.html) w reżyserii renomowanego twórcy - Michała Rosy – autora takich filmów jak „Gorący czwartek”, „Farba”, „Co słonko widziało” czy wspaniałej „Rysy”. Nie wiem na jakie manowce poszedł teraz Michał Rosa, ale chciałbym, żeby szybko z nich powrócił. Choć „Szczęście świata” to film poruszający , to jednak zapętlony w manierze nieruchomych ujęć, świecie statycznyc h scen i, co zdumiewające przy znakomitym przecież warsztacie tego twórcy, jakiś taki artystowski… I znów z nie dokończonymi wątkami (czyżby to nowa szkoła filmowej narracji?). Światłem tego filmu jest postać żydowskiej prostytutki w ujmującej kreacji Karoliny Gruszki. Ponieważ film bardzo się dłuży, miałem okazję zastanawiać się czy Karolina Gruszka jest piękniejsza od siebie samej, czy bardziej od siebie utalentowana. Piękna, naturalna, organicznie zagrana rola.
Wieczorem, po inauguracji był bankiet. Eklektyczny, trochę zmanierowany, ale uroczy. I znajomi, znajomi, znajomi: Filip Bajon, Marzena Mróz-Bajon, Łukasz Maciejewski, Mariusz Ostrowski, Kasia Figura, Monika Strzępka, Małgośka Potocka, Kinga Preis, Hanna Bakuła… Fajnie jest być w Gdyni.
Jako pilny festiwalowicz przed inauguracyjnym pokazem obejrzałem dwa inne filmy. Na pierwszy ogień – „Sługi Boże” (http://www.festiwalgdynia.pl/program/filmy/-1-1-2290-_slugi-boze.html) w reżyserii Mariusza Gawrysia z interesującą rolą Bartłomieja Topy. Na pierwszy rzut oka dobrze zrealizowane kino gatunkowe, bo to film sensacyjno-kryminalny. Po chwili dostrzega się jednak scenariuszowe uproszczenia, by nie powiedzieć mielizny, sama zaś reżyseria (poprawna) okazuje się być tylko akademicka. Ot – film telewizyjny, rozciągnięty metrażowo do kinowego. Interesujące, w scenariuszu, zwroty akcji na ekranie, niestety, nie zostały uzasadnione. Gorzej, że w realizacji zapomniano o „pozamykaniu” rozpoczętych wątków (żal np. Adama Woronowicza, który przez pól filmu obdarowuje go talentem tylko po to, żeby zaniknąć bezpowrotnie). No… tak się nie prowadzi wątków, tym bardziej w kryminale. Film ten pozostanie jednak w mojej pamięci na długo, albowiem po raz pierwszy w życiu zdarzyło się, że projekcja filmu trwającego zaledwie 100 minut, została zerwana 26 razy. Jak na Festiwal Polskich Filmów Fabularnych to wynik okazały. Projekcję oglądałem w Multikinie.
W tym samym miejscu, już bez takich „atrakcji” zobaczyłem „Szczęście świata” (http://www.festiwalgdynia.pl/program/filmy/-1-1-2291-_szczescie-swiata.html) w reżyserii renomowanego twórcy - Michała Rosy – autora takich filmów jak „Gorący czwartek”, „Farba”, „Co słonko widziało” czy wspaniałej „Rysy”. Nie wiem na jakie manowce poszedł teraz Michał Rosa, ale chciałbym, żeby szybko z nich powrócił. Choć „Szczęście świata” to film poruszający , to jednak zapętlony w manierze nieruchomych ujęć, świecie statycznyc h scen i, co zdumiewające przy znakomitym przecież warsztacie tego twórcy, jakiś taki artystowski… I znów z nie dokończonymi wątkami (czyżby to nowa szkoła filmowej narracji?). Światłem tego filmu jest postać żydowskiej prostytutki w ujmującej kreacji Karoliny Gruszki. Ponieważ film bardzo się dłuży, miałem okazję zastanawiać się czy Karolina Gruszka jest piękniejsza od siebie samej, czy bardziej od siebie utalentowana. Piękna, naturalna, organicznie zagrana rola.
Wieczorem, po inauguracji był bankiet. Eklektyczny, trochę zmanierowany, ale uroczy. I znajomi, znajomi, znajomi: Filip Bajon, Marzena Mróz-Bajon, Łukasz Maciejewski, Mariusz Ostrowski, Kasia Figura, Monika Strzępka, Małgośka Potocka, Kinga Preis, Hanna Bakuła… Fajnie jest być w Gdyni.
wtorek, 26 lipca 2016
Zakupy
Upał. Duchota. Wracam do domu z zakupami, ledwie zipię. Na
ławce pod drzewem siedzi starsza pani. Schludnie ubrana, uczesana, uśmiecha się
jakby do siebie, o ławkę oparta kula.
- Proszę pana –zaczepia mnie - czy mógłby pan zanieść moje zakupy pod drugą klatkę tego bloku?
- Tak – odpowiadam nieoczekiwanie dla samego siebie, nieco zaskoczony.
– Proszę mi dać te siatki.
Nie są ciężkie, może dwa, dwa i pół kilo.
- Bo ja jestem taka słaba, że nie mam siły. A może pan zaniesie mi je pod drzwi? Mieszkam na pierwszym piętrze pod trzynastką, proszę wziąć klucze – staruszka usiłuje zdjąć klucze z szyi, ale nie idzie jej to sprawnie.
- Nie trzeba, poradzę sobie.
Jak trzeba być zdesperowanym, żeby obcemu człowiekowi dawać klucze od własnego mieszkania – zastanawiam się i trochę czuję przerażenie: ja też tak za ileś lat? Dzwonię domofonem do jednego mieszkania, drugiego… za czwartym razem wreszcie słyszę: „kto tam?”.
- Proszę odtworzyć, przyniosłem zakupy dla pani spod „trzynastki”.
Wchodzę na piętro układam siatki z zakupami, wracam do mojej zleceniodawczyni, a tam dyskusja z dwiema sąsiadkami. Mówię, że zakupy już pod drzwiami.
- Widzi pan – mówi obcesowo jedna z nich, wskazując na staruszkę – kobita 94 lata, dwoje dzieci i obcych musi się prosić o pomoc. A dzieci w Grotnikach mieszkają i zamiast wziąć matkę do siebie, to czekają aż oczy zamknie, żeby sprzedać mieszkanie…
- Skoro pani taka słaba – mówię do staruszki, bo nie chcę komentować słów sąsiadki – to może wezwać lekarza?
- Nie trzeba proszę pana, ja już taka słaba jestem ze starości. Wie pan - dodaje nieoczekiwanie - ja kiedyś byłam kimś, a teraz jestem gównem.
- Proszę nawet tak nie myśleć.
- Ale taka jest prawda.
- Muszę już iść, do widzenia.
Od tego dnia sporo już minęło, a ja wciąż słyszę to „… kiedyś byłam kimś…”
- Proszę pana –zaczepia mnie - czy mógłby pan zanieść moje zakupy pod drugą klatkę tego bloku?
- Tak – odpowiadam nieoczekiwanie dla samego siebie, nieco zaskoczony.
– Proszę mi dać te siatki.
Nie są ciężkie, może dwa, dwa i pół kilo.
- Bo ja jestem taka słaba, że nie mam siły. A może pan zaniesie mi je pod drzwi? Mieszkam na pierwszym piętrze pod trzynastką, proszę wziąć klucze – staruszka usiłuje zdjąć klucze z szyi, ale nie idzie jej to sprawnie.
- Nie trzeba, poradzę sobie.
Jak trzeba być zdesperowanym, żeby obcemu człowiekowi dawać klucze od własnego mieszkania – zastanawiam się i trochę czuję przerażenie: ja też tak za ileś lat? Dzwonię domofonem do jednego mieszkania, drugiego… za czwartym razem wreszcie słyszę: „kto tam?”.
- Proszę odtworzyć, przyniosłem zakupy dla pani spod „trzynastki”.
Wchodzę na piętro układam siatki z zakupami, wracam do mojej zleceniodawczyni, a tam dyskusja z dwiema sąsiadkami. Mówię, że zakupy już pod drzwiami.
- Widzi pan – mówi obcesowo jedna z nich, wskazując na staruszkę – kobita 94 lata, dwoje dzieci i obcych musi się prosić o pomoc. A dzieci w Grotnikach mieszkają i zamiast wziąć matkę do siebie, to czekają aż oczy zamknie, żeby sprzedać mieszkanie…
- Skoro pani taka słaba – mówię do staruszki, bo nie chcę komentować słów sąsiadki – to może wezwać lekarza?
- Nie trzeba proszę pana, ja już taka słaba jestem ze starości. Wie pan - dodaje nieoczekiwanie - ja kiedyś byłam kimś, a teraz jestem gównem.
- Proszę nawet tak nie myśleć.
- Ale taka jest prawda.
- Muszę już iść, do widzenia.
Od tego dnia sporo już minęło, a ja wciąż słyszę to „… kiedyś byłam kimś…”
sobota, 14 maja 2016
„Turandot” po raz pierwszy w historii opery łódzkiej
Co i komu ukradł Szostak?
Chyba wszyscy kolejni dyrektorzy łódzkiego Teatru Wielkiego
mieli w planie wystawienie „Turandot”. Dlaczego przez blisko 50 lat TWŁ i ponad
60 lat opery w Łodzi zamiar ten nie został zrealizowany? Czy dyrektorzy
rezygnowali bo zazwyczaj brakowało obsady, czy dlatego, że kasa okazywała się
zbyt pusta, jak na przedsięwzięcie powołania na scenę chińskiego cesarstwa baśniowej
epoki cesarza Altouma?
Trzeba było odwagi dyrektora Pawła Gabary, by plan własny, a
przy okazji kilku poprzedników, zrealizować. Łódź nareszcie ma swoją inscenizację
ostatniej, niedokończonej przez Pucciniego, opery. Inscenizację zaskakującą w
swej oryginalności.
„Turandot” to jedność miejsca, czasu i akcji. Na cesarskim
dworze, i wokół niego, rozgrywa się akt strzelistej miłości Kalafa, która w
finale pokonuje zimne wyrachowanie, choć w istocie strach księżniczki Turandot.
Prostym w sumie perypetiom, choć nie brak tu okrucieństwa, przygląda się dwór
cesarski i lud chiński, chętnie oceniając bohaterów. Wyrafinowanie miesza się tu
z prostactwem, przepych z biedą, duma ze strachem. A Pucciniemu świetnie
komponowało się swą pierwszą (i ostatnią niestety) wielką operę z bogatym tłem
społecznym, co słyszymy dziś w rozbudowanej i zachwycająco poprowadzonej partii
chóru.
W łódzkiej inscenizacji jest nieco inaczej: nie ma pałacu,
nie ma kontrastu między pysznym dworem cesarskim a ubogim ludem Pekinu. Przedstawienie
Adolfa Weltschka (inscenizacja, reżyseria, dekoracje, światła) jest w istocie
spektaklem złożonym w hołdzie powojennej biedzie teatralnej. I trochę stylowi
podlizującemu się wówczas nowej, socjalistycznej władzy. Z szaro-burego tłumu
wyróżniają się: złotą koroną Turandot i barwnymi szlafrokami trzej ministrowie.
Nie ma wspaniałego pałacu, nie ma wielkiego miasta. Nawet cesarz nie zasiada tu
centralnie na monumentalnym tronie, a całkiem z boczku, na taboreciku, jakby
nie chciał narzucać się swoją burżuazyjnością…
Trochę może dziwić dziś decyzja przywoływania na scenę
smutnych i biednych czasów powojennych, kiedy to teatry grały ambitny repertuar,
ustawiając na scenie bardziej lub mniej zniszczone w zawierusze dekoracje,
zakładając uratowane kostiumy nie kryjące, że czas świetności dawno już mają za
sobą. Tym bardziej dziwi w kontekście tytułu, który obrósł taką tradycją
inscenizacyjną, jak „Turandot”. I to tradycją przebogatej wystawy… Reżyserowi zresztą nie sposób odmówić
konsekwencji: sposób ustawienia scen jest żywcem przeniesiony z czasów, kiedy w
operze nikt z występujących nie musiał grać ani pokazywać emocji (nawet ruszać
się nie musiał), bo wystarczyło że stał i śpiewał. I tak jest w łódzkiej „Turandot”:
wszyscy stoją i starają się śpiewać zgodnie ze wskazaniami batuty dyrygenta, na
niej koncentrując całą swą uwagę.
Muzycznie przedstawienie przygotował Antoni Wit, który
zrezygnował z emocjonalnego prowadzenia opery, na korzyść wyciszania orkiestry
(wszyscy doskonale przygotowani, grali technicznie i intonacyjnie nienagannie) w
najtrudniejszych dla solistów momentach. Skutkiem czego efekty dramatyczne nie
były osiągane jednoczesnym wzmocnieniem dynamiki orkiestry i śpiewaków (In
questa reggia wraz z całą sceną z zagadkami, Nessun dorma, cały finał), a
ściszeniem w orkiestronie tak dużym, aż głosy Lilli Lee (Turandot) i Charlesa
Kima (Kalaf) mogły sprawiać wrażenie odpowiednich do śpiewania tych partii. Oboje
koreańscy soliści starali się, co było słychać, i co można docenić.
Ze szczególną sympatią słuchałem za to chóru. Zespół ma tu
spore zadanie i przygotował się do niego bardzo starannie (najpewniej pod czułą
opieką nowego szefa – Dawida Jarząba). Pięknie też wszystkie głosy zaśpiewały,
co mnie cieszyło i zachwyciło, ale… Żeby nie wiem jak chór się starał, choćby
nawet wyszedł ze skóry, to z 60 osobowego nie stanie się 100-120 osobowym.
Nawet 500 plus tu nie pomoże. A do „Turandot” przydałaby się wzmocniona obsada.
Bardzo by się przydała. Słychać to gołym uchem i widać gołym okiem, gdy spojrzeć
w partyturę. Swoją drogą - gęstość orkiestracji jest imponująca.
Premierowe przedstawienie przyniosło mi wszelako duże
wzruszenie i dreszcz emocji. To była scena, kiedy ślepy Timur (Grzegorz
Szostak) rozpaczał nad zwłokami Liu (Dorota Wójcik). To był moment, który
powinien rozciągnąć się (i trwać) nad całym spektaklem: moment pięknego
intonacyjnie, emocjonalnego śpiewania, zespolony z przejmującą kreacją
aktorską. Są artyści, którym do stworzenia takiej kreacji wystarczy moment
właśnie. I jak widać Grzegorz Szostak do nich należy. Mogę śmiało powiedzieć,
że w Łodzi Szostak ukradł „Turandot” wszystkim. Widocznie tak miało być.
czwartek, 14 kwietnia 2016
Będzie dyrektor Teatru Nowego
Urząd Miasta Łodzi ogłosił konkurs
na stanowisko dyrektora Teatru Nowego. Zawarowano w nim m.in: posiadanie co
najmniej 7-letniego stażu pracy zawodowej w sferze kultury, na rzecz:
podmiotu zajmującego się prowadzeniem działalności
kulturalnej (...) lub organizatora instytucji kultury na stanowisku związanym z
nadzorem nad instytucjami kultury w rozumieniu ustawy z dnia 25 października
1991 r. o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej w przypadku
świadczenia przez kandydata pracy na rzecz każdego z podmiotów określonych w
lit. a i b, kryterium formalne zostanie uznane za spełnione po zsumowaniu
okresów pracy w tych podmiotach; w przypadku jednoczesnego wykonywania pracy na
rzecz podmiotów określonych w lit. a i b, okres ten nie będzie jednak
zsumowany; posiadanie co najmniej 5-letniego stażu pracy zawodowej na
stanowiskach kierowniczych;
Kto te warunki spełnia - wszyscy wiemy…
W treści ogłoszenia nie jest natomiast napisane, że kandydat
powinien znać teatr...
poniedziałek, 11 kwietnia 2016
Andrzej Jeziorek, Jacek Gawryszczak - coście zrobili?
Smutno
Jak potraktować dzień, kiedy w południe dowiadujesz się, że
rano umarł Twój serdeczny kumpel? A w 10 godzin później, że trzy dni wcześniej
zmarł drugi? Parafrazując Marka Koterskiego – kwiecień, kurwa.
Dziś, 10 kwietnia, zmarł Andrzej Jeziorek. Operator, jakiś dyrektor w TVP, nie wiem jaki, bo zawsze był Jeziorem, a nie dyrektorem. Był kolegą. Piliśmy wódkę, graliśmy w karty, gadaliśmy o filmie i życiu prywatnym. I nikt nigdy nie będzie wiedział o czym. Tylko Monika Muszyńska wie. Bo to u niej zawsze. I już nigdy…
Napisałem na FB tak, jak zawsze z Andrzejem rozmawialiśmy: Jezior, coś Ty odpierdolił?!
Kilka godzin później, na czyimś wallu (FB) ktoś skomentował zasmucony, że jak to? Dopiero Jacek Gawryszczak, a teraz Jezior?
Przetarłem załzawione oczy. Jak to? Jednego dnia dowiaduję się o śmierci dwóch kolegów?
Jacek zmarł 3 dni wcześniej. Nie wiedziałem. Nie byliśmy tak blisko, jak z Andrzejem, ale Jacek na moich oczach rozpoczynał karierę i później pięknie ją rozwijał (był m.in. kierownikiem produkcji fabuł Piotrka Trzaskalskiego).
Nie wiem dziś kiedy będziemy ich żegnać. Nie umiem sobie poradzić z takimi faktami. Rozwalony jestem. Może później coś napiszę, przepraszam
Dziś, 10 kwietnia, zmarł Andrzej Jeziorek. Operator, jakiś dyrektor w TVP, nie wiem jaki, bo zawsze był Jeziorem, a nie dyrektorem. Był kolegą. Piliśmy wódkę, graliśmy w karty, gadaliśmy o filmie i życiu prywatnym. I nikt nigdy nie będzie wiedział o czym. Tylko Monika Muszyńska wie. Bo to u niej zawsze. I już nigdy…
Napisałem na FB tak, jak zawsze z Andrzejem rozmawialiśmy: Jezior, coś Ty odpierdolił?!
Kilka godzin później, na czyimś wallu (FB) ktoś skomentował zasmucony, że jak to? Dopiero Jacek Gawryszczak, a teraz Jezior?
Przetarłem załzawione oczy. Jak to? Jednego dnia dowiaduję się o śmierci dwóch kolegów?
Jacek zmarł 3 dni wcześniej. Nie wiedziałem. Nie byliśmy tak blisko, jak z Andrzejem, ale Jacek na moich oczach rozpoczynał karierę i później pięknie ją rozwijał (był m.in. kierownikiem produkcji fabuł Piotrka Trzaskalskiego).
Nie wiem dziś kiedy będziemy ich żegnać. Nie umiem sobie poradzić z takimi faktami. Rozwalony jestem. Może później coś napiszę, przepraszam
piątek, 8 kwietnia 2016
Jazdy bez trzymanki ciąg dalszy drogą jakiśtam numer
Na którym piętrze absurdu umieścił Jarry „Ubu króla”? Wydaje
się, że na ostatnim. Spektakl przygotowany przez Waldemara Zawodzińskiego w
Operze Śląskiej pokazuje, że na naszym piętrze. Straszne? Tak samo jak zabawne.
I prawdziwe.
Najnowsza inscenizacja opery Krzysztofa Pendereckiego
(napisanej 25 lat temu na zamówienie opery w Monachium i tam wówczas przyjętej
dość chłodno) miała premierę w niedzielę 3 kwietnia. Szkoda, że nie pierwszego,
może wówczas pomyślelibyśmy, że to żart? I byłoby łatwiej znieść, że sztubacka
igraszka 15-letniego ucznia Alfreda Jarry’ego jest igraszką tylko…
W Bytomiu, podobnie jak w Sosnowcu, scena z maleńkiej stała
się wielka. Za sprawą scenografa (też Zawodziński) i interpretacji. Nie umiem
odpowiedzieć sobie na pytanie czy byłoby to możliwe, gdyby reżyserię i
scenografię firmowali dwaj różni twórcy. Inscenizacja, reżyseria i scenografia
w tym spektaklu są tak zjednoczone, jak „rozstrzelona” jest partytura
Pendereckiego, który w „Ubu…” zabawił się w twórcze cytowanie. Bo co też tu
mamy: rytmikę i instrumentację Kurta Weilla, wspartą energią Verdiowskiego
Makbeta, spojrzenie w czeluść Wagnerowskiego Pierścienia, dalekie westchnienie Straussowskiego
Rosenkavaliera … Na pewno jest parzyście, co znakomicie ujął prowadzący
spektakl zza dyrygenckiego pulpitu Jurek Dybał (wróżę karierę). Dwóm orkiestrom
(operowej i wojskowej, bytomskiej) nadał rytm i silny wyraz, nie zaniedbując
jednocześnie pewnego rodzaju luzu, na jaki pozwala kompozytor.
Ten luz, w każdej postaci, wykorzystał Zawodziński i jego
współpracownice: Janina Niesobska – pełna inwencji choreografia i Maria Balcerek,
„ odjechanymi” kostiumami przydająca osobowości jednostkowym i zbiorowym
bohaterom. Zawodziński scenograf doskonale wsłuchał się w intencje
Zawodzińskiego reżysera, dając spójny, a zarazem szalony i „porozrzucany” obraz
Polski. Miejsca, które jest wszędzie i nigdzie. Oraz Rosji, bo przecież „Die
Russen kommen!” (vide „Siódemka”).
Alfred Jarry napisał swój dramaturgiczny drobiazg ponad sto
lat temu, a oglądając „Ubu…” na scenie trudno oprzeć się wrażeniu, że to
dziełko współczesne, publicystyczno-plakatowe. Oczywiście przepuszczone przez
wszelkie możliwe zapory absurdu (zostało to, co na sicie). I dziś, mając
świadomość, że granice absurdu Jarry przekroczył, tym trudniej jest godzić się
na to, że oto oglądamy na scenie ojczyznę naszą współczesną. 50 lat po Jarrym
Gombrowicz w „Operetce” napisał: „I wtedy lokajstwo rzuciło się na państwa”. W
swojej śmiałości nie miał jednak tego, co nastoletni Jarry: nie wymyślił, że reformując
prawo zlikwiduje się sędziów, a dokonując zmian w finansach, ukatrupi
ekonomistów. Ech… życie. Życie, coś przerosło kabaret.
Przedstawienie Zawodzińskiego ma w sobie coś, co pozwala mu
się rymować z muzycznymi intencjami
Pendereckiego: jest zarazem migotliwe i konsekwentne, poważne i zabawne,
uwodzicielskie i odrażające. Dawno na operowej scenie nie oglądałem tak
doskonałego zjednoczenia muzyki z inscenizacją.
W sukurs muzyce (niełatwej przecież) i reżyserii przyszli,
bez wyjątku, wszyscy wykonawcy: od baletu, poprzez chór, septet Ripli (tu
Chamów) po postaci drugoplanowe (pyszna wokalnie i fizycznie Anna
Wiśniewska-Schoppa) do tytułowego, potwornego bohatera i jego kuriozalnej
małżonki. W roli tytułowej doskonale zaprezentował się Paweł Wunder (choć
momentami widać było i słychać obciążenie, jakim była ta partia dla artysty, to
ja tu grzechu nie widzę), zaś towarzysząca mu niemal w każdej scenie Królowa
Ubu, w wykonaniu Anny Lubańskiej okazała się kreacją na miarę wszystkich
dotychczasowych dokonań artystki.
Lubańską śledzę od początków jej kariery. Nigdy nie zdarzyło
się, żeby cokolwiek odpuściła wokalnie (a głos ma piękny i technikę doskonałą),
aktorsko zawsze starała się być correct. Ale tym razem, w roli Ubicy, przeszła
samą siebie. Nienaganna wokalnie, dała obraz kuriozalnego zwyrodnienia,
prezentując jednocześnie wdzięk skretyniałej, lecz cwanej maglarki, skrzyżowany
z majestatem prymitywu. Nic dziwnego, że publiczność zawyła z zachwytu i
uwielbienia, kiedy artystka skromnie kłaniała się, dziękując za przedstawienie.
I nic dziwnego, że widzowie wstali, kiedy, już po przedstawieniu, na scenie
pojawili się Zawodziński i Penderecki. Panowie chapeau bas. To była jazda bez
trzymanki.
PS. Bardzo podobał mi się program pod redakcją Alana
Misiewicza
PS. Dobrze było tłuc się z Łodzi drogą numerjakiśtam do Sosnowca i Bytomia
Fot. Tomasz Griessgraber/Opera Śląska
PS. Dobrze było tłuc się z Łodzi drogą numerjakiśtam do Sosnowca i Bytomia
Fot. Tomasz Griessgraber/Opera Śląska
środa, 6 kwietnia 2016
Pojechałem do Zagłębia i na Śląsk. Ależ był to pojechany weekend!
Szczerka szós polskich królowa
W sobotę Teatr Zagłębia. „Siódemka” Ziemowita Szczerka w
reżyserii Remigiusza Brzyka w moim ukochanym Teatrze Zagłębia. Teatr Zagłębia
jest mi specjalnie bliski z trzech powodów: moja macocha – Marta Kotowska -
kilkanaście sezonów była tam aktorką. Drugi powód – mój ojciec – Jerzy
Lenarciński – był zastępcą dyrektora – Jana Klemensa. Powód trzeci: Zbyszek
Leraczyk (dziś dyrektor), Ewa Leśniak, Wojtek Leśniak, Ela Laskiewicz, Krysia
Kępka, Basia i Jacek Medweccy, Elka Gorzycka, Ela Trojanowska, Grzesiek Górny,
Adam Kopciuszewski, Andrzej Śleziak… Tyle nazwisk… I więcej…
No więc jadę krajową jakiśtamnumer z Łodzi do Sosnowca. Mam
miejsce na widowni, bo Zbyszek Leraczyk mówi, że zawsze będę miał. I znów
zasiadam na tej maleńkiej widowni i patrzę na tę maleńką scenę…
A ona tymczasem duża. Wielka. Powiększona o trzy rzędy i
perspektywę Polski. I najpiękniejsza, i najbardziej chujowa (o czym w puencie).
Bohatera „Siódemki” Michał Kmiecik (dramaturgia) zamienił w
kobietę. Bardzo słusznie. Kobieta dziś jest autorytetem w tatrze. I nie tylko.
Autor napisał „Siódemkę” przed 25 października 2015. No, ale Alfred Jarry „Ubu
Króla” też napisał wcześniej (a o tym będzie później). No więc pojechałem
„Siódemką”. Od Krakowa do Warszawy.
No… nie jest fajnie. Nie jest komfortowo.
Jest kanciasto i chujowo.
Polska jest z „Wesela”, „Wyzwolenia”, trochę niby z „Dziadów”,
a jakoby z „Między nami dobrze jest”, choć w istocie… jest chujowo. Tekst
autora to powieść, albo raczej zbiór nowel. O bohaterach nie wiemy nic – są
wyrwani z kontekstu. A zarazem tylko w kontekście osadzeni. Widzimy ich tylko w
szczątkach sytuacji, świetnie przez Brzyka ustawionych, najbardziej nas od
Polski oddalających. A może przybliżających? Jak chcecie to widzieć? Sosnowiecka
widownia widziała jednoznacznie: śmiała się i klaskała. Bo gorzko było i
nieśmiesznie.
W istocie ze sceny sypią się żarty, niczym plastikowe
torebki (od skojarzeń z „American beauty” nigdy się już nie uwolnimy), które
szaleją na wietrze. Pięknie jest, nostalgicznie, bałaganiarsko, uroczyście.
Świętością jest wszystko i nic nią nie jest.
I tak prowadzi spektakl Brzyk osobą głównej bohaterki.
Zahaczamy z nią o wszystko: tu w Polsce i gdziekolwiek indziej: o eliksiry
(świetny zabieg dla uteatralnienia prozy i zbudowania metafory), a dzięki nim o
wszystkie kompleksy i wojny nasze, o kpinę i puentę: „I chuj” – podsumowuje wszelkie
wysiłki, ambicje i zamiary anonimowy bohater Polski. To wspaniały, zabawny
spektakl, przepełniony zgorzknieniem i frustracją. Że się kłóci jedno z drugim?
A co się dziś ze sobą nie kłóci?
Autor był zadowolony, reżyser na pewno też, widzowie zaś
byli zachwyceni. A aktorzy? No cóż… kolejny raz sosnowiecki teatr udowodnił, że
gra do jednej bramki to w jego przypadku gra zespołowa. I to dobra. A, że jedna
Edyta Ostojak wysunięta jest na pierwszy plan? Nic nie szkodzi. To tylko
wzmacnia.
Remikowi Brzykowi i Michałowi Kmiecikowi dziękuję za
zrobienie teatru. Aktorom, że pięknie to zagrali. Autorowi, za to, że wymyślił.
A Zbyszkowi Leraczykowi za to, że zawsze mówi do mnie: w naszym teatrze masz
zawsze miejsce. Zbyszku, dziękuję w dwójnasób.
W niedzielę oglądałem „Króla Ubu” w Operze Śląskiej. Ale to
osobny rozdział. Chociaż...
wtorek, 5 kwietnia 2016
Zyta Gilowska mi się przypomniała
Michał Lenarciński: Czy jest w pani życiu taki obrazek:
uczona budzi się, służba podaje śniadanie w ogrodzie...?
Zyta Gilowska: Nie ma takiego obrazka. Budzę się, sama sobie
robię śniadanie, służby nie ma. Kilka lat temu miałam panie, które pomagały mi
w sprzątaniu, ale doszłam do wniosku, że nie umiem korzystać z ich pracy,
ponieważ dawałam im zajęcia łatwe, a gdy przychodziło do cięższych - wszystko
robiłam sama. Poza tym nie bardzo lubię obcych ludzi w domu. I nie jestem ani
na tyle bogata, ani nie mam tak dużych pomieszczeń, bym nie mogła sobie sama
poradzić. Nie ma we mnie niczego z prominenta, ani z uczonej, która biega w
każdych okolicznościach po mieszkaniu w apaszce, garsonce i butach na obcasach.
- Jak zatem biega po domu profesor Gilowska?
- Biegam w legginsach, w t-shirtach. Jak każda normalna
kobieta.
- Dlaczego zainteresowała się pani samorządnością? Praca
naukowa przestała wystarczać?
- Bardzo interesowałam się obradami Okrągłego Stołu,
interesowałam się przemianami ustrojowymi. I kiedy te zmiany nadeszły,
wiedziałam, że na pewno pojawią się dwie ciekawe dziedziny: jedna to
bezrobocie, druga to samorząd terytorialny. Ja chciałam zajmować się
bezrobociem, bo w 1989 roku wiedziałam, że szybko ten problem się u nas pojawi.
- Jednak zajęła się pani samorządem.
- W samorządzie nie chciałam się realizować naukowo, ani w
żaden inny sposób. Kiedy powstawały komitety obywatelskie i szukano chętnych do
kandydowania, zwrócono się m.in. do mnie. A ja byłam tak wielką entuzjastką
zmian ustrojowych, że nie widziałam powodu, aby odmówić. Potraktowałam to jako
zaszczyt. A kiedy już się tam znalazłam, to robiłam tak jak wszystko, co robię
w życiu - powiedzmy - z małym pomiarkowaniem. Bo jak już coś robię, to na
całego. No i zmieniłam specjalizację naukową (z wykształcenia jestem
ekonometrykiem) i zaczęłam zajmować się finansami. W samorządzie zawędrowałam
na wszystkie możliwe szczeble, z kongresem władz lokalnych Rady Europy
włącznie. Czas spędzony w samorządzie uważam za jeden z najlepszych okresów w
życiu. Żałuję tylko, że ten poziom fascynacji samorządem u nas się nie
utrzymał, wkroczyło tam znudzenie, prywata. Ale przecież wiem, że żyjemy na
ziemi, a nie w raju, i nie każdy musi być takim entuzjastą, jak ja.
- A co fascynującego jest w finansach publicznych?
- Na pierwszy rzut oka może fascynować nas dobra
architektura, a badanie manuskryptów już nie. Na drugi rzut oka, dzielimy
rzeczy na łatwiej i trudniej przyswajalne. Jednak przy wnikliwym zapoznaniu się
z materią, ja w każdym razie, nie widzę różnicy między zafascynowaniem
wykopaliskami z kultury Majów, a podatkami czy finansami. Fascynacja nie bierze
się z materii, tylko z głowy. Jeśli ktoś jest ciekawy świata, to nie jest w
stanie zdobywać profesjonalnej wiedzy o tym świecie inaczej, niż poprzez żmudne
badania. I wtedy wszystko dla amatora jest tak samo nudne, a dla zawodowca -
ciekawe i pasjonujące.
- Czy w profesjonalnym podejściu do pani pasji nie
przeszkadza praca posła? Niedawno powiedziała pani, że marzy, by dotrwać do
końca kadencji przy zdrowych zmysłach.
- Nie mogę powiedzieć, że praca posła przeszkadza mi w
wykonywaniu innych prac. Praca posła mi uniemożliwia wykonywanie jakichkolwiek
innych prac. Świat staje się na naszych oczach, wszystkiego trzeba się stale
uczyć. Powiem panu, że dla ludzi, którzy żyją z tego, że orientują się w
świecie, współczesny okres jest bardzo brutalny. Ja nawet nie prowadzę życia
rodzinnego takiego, jakie bym chciała. Natomiast sejm tej kadencji powszechnie
jest oceniany jako bardzo trudny. Mamy wysokie, świadomie ukryte bezrobocie w
sejmie, bo za tymi 460 posłami kryją się duże grupy osób, które nic nie robią.
A do tego wpadliśmy w jakieś szaleństwo z tempem stanowienia prawa. Ta gorączka
legislacyjna (twierdzę, że to właściwie jest już rzucawka), jest przerażająca.
Nie jestem w stanie w tej chwili czytać, ani prowadzić analiz wszystkich ustaw,
nawet tych związanych z finansami. Czuję się jak automat. Odnoszę niepohamowane
wrażenie, że w sejmie tracę zdolność do systematyzowania informacji,
syntetyzowania ich.
- Czy to może oznaczać, że nie będzie pani chciała wziąć
udziału w następnych wyborach?
- Tak. Mój obecny stan ducha jest taki, że nie wyobrażam
sobie kandydowania. Nie mówię, że na pewno nie będę kandydować, a że nie umiem
sobie tego wyobrazić.
- Wygrywa planowany dom z jeziorem w ogrodzie?
- Nie. Dom z jeziorem też odpadł. Plany, które miałam
natknęły się na lokalne układy interesów i wiem, że nie będę już mieszkała tam,
gdzie myślałam.
- Przeprowadzka do Warszawy?
- Nie. Zostanę tam, gdzie jestem.
- Jak pani podoba się polityka, jako umiejętność
teoretyczna, a jak ta, z którą mamy do czynienia w Polsce?
- Jak wszyscy inteligenci przeczytałam kilka książek
związanych z polityką, poczynając od „Księcia” Machiavellego, ale właściwie
przyszłam do polityki bez teoretycznego przygotowania. Polityka jest zgodna z
moim temperamentem; ja bardzo lubię szybko reagować i lubię, gdy dużo się
dzieje. A w nauce tego nie było, bo nauka jest taka majestatyczna, powolna i
wartością samą w sobie jest tu namysł. I była we mnie zgoda, żeby w wir
polityki wpaść. Ale ten wir staje się za duży. Co innego jest pokręcić się w
wannie z hydromasażem, a co innego wpaść do „końskiego dołu”, jak w
dzieciństwie nazywaliśmy wiry na Drwęce. Doszłam do wniosku, że wolę wannę.
- Przy pani tempie i temperamencie podejrzewam, że w
szkolnych lekturach opuszczała pani opisy przyrody, by gonić akcję...
- Zawsze opuszczałam opisy przyrody, ale - na wszystko jest
czas. Może nie interesują mnie literackie opisy, natomiast znajduję upodobanie
w kontemplacji przyrody. Zauważyłam podróżując pociągiem, że wszystko, co dała
nam natura, jest nieporównanie piękniejsze od tego, co budują ludzie. Nawet
dostrzegając to, że wzdłuż torów kolejowych nie jest zbyt malowniczo.
- Skoro wspomnieliśmy szkołę: jak było?
- Zawsze było z górki, dobrze się uczyłam, miałam dobrą pamięć. Byłam zdyscyplinowana,
ale jak na szkolne warunki za szybka. No i miałam skłonność do hardego
odpowiadania nauczycielom, co było zbiorczo opisane jako pyskowanie. Generalnie
jednak myślę, że byłam grzeczna. I nie byłam prymuską, nic z tych rzeczy;
nauczycielom z dzióbków miodu nie spijałam.
- Dobra uczennica, energiczna i pyskata; chłopaki „się nie
bały”?
- „Bały się”. Byłam bardzo zwyczajna, ale krnąbrna, ba,
zdarzyło mi się nawet bijać.
- Jak zakochuje się tak dynamiczna osoba?
- To proste: po raz pierwszy zakochałam się jak miałam
trzynaście lat w aktorze, który grał w radzieckiej komedii, nic nie wartej
zresztą, pod tytułem „Tygrysy na pokładzie”. Główną heroiną była Lubow Orłowa i
najbardziej cierpiałam nie dlatego, że on nie widział, że mi się podoba, ale
dlatego, że nie mogłam pojąć jak on mógł iść do tak tandetnej, tlenionej
blondyny. Cha, cha, cha. To była pierwsza miłość.
- A następne?
- Następne były już bardziej realistyczne.
- Jak poznała pani męża?
- Na wakacjach. Miałam siedemnaście lat, zdałam do ostatniej
klasy maturalnej, a on imponował mi bardzo, bo był dorosły.
- A jak dziś znosi pani posłowanie?
- Lepiej ode mnie. Mąż jest doświadczony, pracował w nie
jednym miejscu, jest bardziej ode mnie cierpliwy i ma większy dystans. Kiedy
przyjeżdżam do domu zwykle mam niewesołe wiadomości i utyskuję, mąż
zdecydowanie mnie wspiera. A czasami, jak sam mówi, prostuje mi ścieżki.
- Czy trafiają się pani, w domu może najczęściej, wolne
chwile? Jeśli tak, to co wtedy: telewizja, kino, książki?
- W Warszawie mam mało tych chwil, w ciągu ostatnich dwóch
lat byłam, wstyd się przyznać, trzy razy w teatrze, raz w kabarecie i dwa razy
w kinie. Kiedy mam chwile dla siebie, wtedy czytam. Najbardziej zaś odpoczywam
przy lekturze gazet; czytam ich wielkie ilości. Lubię to.
- Jak rozwinęła by pani profesor takie sformułowania: praca
to...
- To oczywisty dla mnie obowiązek, często przyjemność,
satysfakcja, czasami zbędny trud..
- Najważniejszy obowiązek...
- Starać się być porządnym człowiekiem.
- Nie przeszkadzało by mi, gdyby...
- Wszyscy byli piękni, zdrowi, młodzi i bogaci.
- Nienawidzę...
- Chamstwa i fanatyzmu.
- Jestem sumienna, skromna, lubię poleniuchować. Co jest
pani najbliższe?
- Lubię poleniuchować. Sumienna też chyba jestem, bo gdybym
nie była, to pewnie bym tak nie zasuwała.
- Krzyczę gdy...
- Jestem zła.
- A co panią złości?
- Głupota mnie najbardziej złości.
- Zatem co panią uspokaja?
- Mnóstwo rzeczy: muzyka, lektura, rozmowa z przyjazna
osobą. I wpatrywanie się w fale morskie,
w płonące ognisko. Gdy mam czas, zdarza
mi się odprężyć układając pasjanse.
- Grywa pani w karty?
- Grywałam na studiach i to bardzo intensywnie. Przez te
pięć lat na grę w brydża przeznaczałam znacznie więcej czasu, niż na naukę.
- Czy uważa pani, że kłamstwo może być kiedykolwiek
potrzebne?
- Kłamstwo po prostu jest. Programowo jestem przeciwko
kłamstwu, ale zastanawiając się nad jego trwałością, myślałam, że można
skłamać, aby kogoś nie zranić. Ale weźmy taką sytuację: zdradzający mąż
zapewnia o swojej wierności. I tu już nie chodzi o kłamstwo, ale o oszustwo.
Kłamstwo jest częścią zła tego świata, ale z kolei zło jest też częścią świata.
- Co uważa pani za skandal?
- Ostentacyjne, szydercze, cyniczne kłamstwo.
- Zdarzyło się pani pójść od kąta i płakać?
- Wiele razy. Z żalu, ale częściej ze złości. Uważam, że
kobiety najczęściej płaczą ze złości lub w silnym gniewie. Gdybym nie
krzyczała, nie płakała, to pewnie zwariowała bym; stresy trzeba odreagowywać.
- A zdarza się, że gotuje pani obiad?
- Jak najbardziej, przecież jestem gospodynią domową. Kiedy
moja bazą jest dom, czekam na męża z obiadem. Przez dwadzieścia lat małżeństwa
byłam tak klasyczną gospodynią domową, że aż wstyd się przyznać. Od tego czasu
zostały mi pewne nawyki: wspólne posiłki, robienie przetworów na zimę (od
trzydziestu lat robię kiszone ogórki w słoikach). I gdy gotuję, to zawsze od
podstaw, nigdy z półproduktów.
- Czy zmieniłaby pani coś w swoim życiu?
- Siebie. Może przesadzam, ale chciałabym nauczyć się
odmawiać. Jestem bardzo mało asertywna i z tego powodu często jestem sama na
siebie zła.
poniedziałek, 14 marca 2016
"Jezioro", TR Warszawa
Gdzie jesteś teraz?
„Jezioro”: Michaił Durnienkow. Nie
czytałem. Piotr Pawleński – performer – nie znałem. Yana Ross – reżyser.
„Koncert życzeń” widziałem. Świetny.
Na „Jezioro” szedłem więc właściwie saute. W „Delikatesach”
popsuł się express i barman zaproponował mi kawę instant. Kiedy chciałem
zapłacić, powiedział, że to był poczęstunek, że byłoby mu wstyd wziąć
pieniądze. – Zapraszam na kawę po spektaklu – powiedział. Skąd wiedział, że ja
na spektakl?
W TR ciasno i niewygodnie. Jak zwykle. Jak zawsze w tym
świecie. Miejsce mam dobre, choć z początku myślałem, że będzie za blisko:
trzeci rząd dla nuworyszy. Ale było OK. Nawet bardzo. Bo dobrze jest mieć dobre
miejsce. Chociaż w teatrze.
No więc nie znam Pawleńskiego. Po obu stronach sceny
wyświetlane są tymczasem rejestracje jego performances: odcina sobie kawałek
ucha, przybija młotkiem genitalia do bruku Placu Czerwonego, zawija się w drut
kolczasty. A strażnicy, żeby go uwolnić, ten drut rozcinają. Prawie jak Yana
Ross. „Jeziorem” zawija nas, na tej niewygodnej widowni, w drut kolczasty i nie
przecina żeby uwolnić, a rozsupłuje. To boli i trwa dłużej. Wychodzimy
pokaleczeni. No, ale drut nie pocięty, zdatny do użytku po raz kolejny.
Autor i jego „Jezioro” porównywani są z Czechowem – „Mewa”. Tak, jest tu ten klimat. Ja znalazłam też „Letników” Gorkiego. Snują się snuje, dywagują, atakują. Niby jest cudownie, a jest strasznie. Taka też jest scenografia (Justyna Elminowska): pociągająca, zarazem wzbudzająca lęk.
Trzy pary: dopasowana do siebie, średnio dopasowana i
zupełnie nie dopasowana (nienaganni w swych rolach: Agnieszka Grochowska, Agnieszka
Podsiadlik, Agnieszka Żulewska, Cezary Kosiński, Rafał Maćkowiak i Adam
Woronowicz). Dopasowana musi przejść próbę najtrudniejszą: zdecydować czyje
zabić dziecko. Nie dopasowana – kłopotliwie dopasować się jakoś. Średnio
dopasowana staje się na dłużej podmiotem opowieści – chcą i nie chcą zarazem.
Fascynują się wzajemnie i odpychają. Każde z osobna dźwigają bagaż, o którym
nie chcą mówić. Ba! Jeszcze gorzej: jedno chce przeżywać swoją porażkę, drugie
udaje, że ona nie istnieje, chociaż w istocie jest źródłem człowieczeństwa. A
może tylko świadectwem?
I jeszcze spiritus movens. Ten siódmy. Z nikim i niczym nie
związany, a z każdym połączony, wplątany i spętany (niczym ten drut kolczasty)
człowiek osobny. Psycholog, psychiatra, psychopata, przyjaciel? Agresor,
antagonista? W tej postaci jest wszystko, jest cały świat (ten dobry i zły, i najgorszy).
Yana Ross pomyślała, że to będzie osoba najbardziej czysta i najbardziej
zbrukana. I naga. I tak tę postać gra Dawid Ogrodnik – silny w emocjach i bezbłędny
w warsztacie.
Tymczasem świat się rozpada, emocje chcą biec ku górze, a
okazują się przyziemne. Pochłania nas rzeczywistość. Tak. Doskonale. Ale to my
ją tworzymy - mówi Yana Ross. A tu wiśniowy sad już wyrąbany, Raniewska nie
wraca do Paryża, Nina nie ucieka do Trigorina.
Tylko Piotr Susłow zwycięża tą swoją kwestią: nie istnieje człowiek, który
miałby odwagę być sobą. Chociaż… może Archanioł Gabriel w zwiastowaniu i
objawieniu czy może Dawid Ogrodnik w miłosierdziu i śmierci? A może Pawleński? Nie
napisany, ale przecież obecny?
Najczulszy wobec świata szaleniec bawi się w demiurga i zakłada
swoim „bohaterom” torby foliowe na głowy
w Warszawie. Jak Kosiński sobie w Nowym Jorku. Życie czas kończyć. Jezioro – z
jednej strony zbawienie – okazuje się unicestwieniem.
Po spektaklu nie poszedłem na kawę. Wracałem do domu ze
studentką I roku aktorstwa. Nie umiała porozmawiać o tym, co zobaczyliśmy przed
chwilą. - Nie umiem, jeszcze trawię - powiedziała.
I to jest taki spektakl: trzeba trawić. „Jezioro”, jak
Pawleńskiego życie w sztuce/polityce – nie z expressu. Niestety instant.
Apokalipsa zaskoczyła mnie w teatrze.
czwartek, 18 lutego 2016
100 lat Filharmonii Łódzkiej im. Artura Rubinsteina
Mistrzowski koncert
Rok temu, na inaugurację obchodów 100-lecia był flash mob i pierwszy
koncert na nowych organach. Wczoraj Filharmonia Łódzka im. Artura Rubinsteina
zaprosiła na „finisaż” roku jubileuszowego.
Tomasz Bęben, dyrektor FŁ postanowił dorównać niegasnącej sławie
koncertu z okazji 60-lecia filharmonii (w 1975 roku wystąpił z orkiestrą sam
Rubinstein) i na łódzką estradę zaprosił zwycięzcę ubiegłorocznego
Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Chopina – Seong-Jin Cho. Czy to się udało? Z odpowiedzią
trzeba poczekać czterdzieści lat. Na pewno już dziś można powiedzieć, że
wczorajszy koncert był wielkim wydarzeniem artystycznym.
Seong-Jin Cho
zagrał Koncert e-moll Chopina – nie wiem czy z większą wirtuozerią, czy
delikatnością. Nie wiem też dlaczego solista wybrał z pozostawionych mu
do dyspozycji fortepianów instrument charakteryzujący się mniejszą nośnością
dźwięku. Niemniej moja niewiedza w niczym nie umniejszyła radości w obcowaniu z
muzyką przez wielkie M. Ogromny był w tym udział naszej znakomitej orkiestry,
prowadzonej natchnioną i pewną ręką Jose Marii Florencia, która mistrzowskim wykonaniem
poematu symfonicznego „Tako rzecze Zaratustra” Richarda Straussa, potwierdziła
swoją klasę.
Program wieczoru uzupełniła Fanfara Mikołaja Góreckiego i Canzona di Barocco Henryka Czyża, wieloletniego szefa artystycznego FŁ i Mistrza-nauczyciela Jose Marii Florencia. W tym miejscu małe sprostowanie (bo niektóre media się mylą): Florencio nie jest brazylijskim dyrygentem, ale polskim. Owszem, urodził się w Brazylii, stale utrzymuje związki ze swoją pierwszą ojczyzną, ale już wiele lat temu otrzymał polskie obywatelstwo.
Program wieczoru uzupełniła Fanfara Mikołaja Góreckiego i Canzona di Barocco Henryka Czyża, wieloletniego szefa artystycznego FŁ i Mistrza-nauczyciela Jose Marii Florencia. W tym miejscu małe sprostowanie (bo niektóre media się mylą): Florencio nie jest brazylijskim dyrygentem, ale polskim. Owszem, urodził się w Brazylii, stale utrzymuje związki ze swoją pierwszą ojczyzną, ale już wiele lat temu otrzymał polskie obywatelstwo.
Koncert poprzedziła uroczystość udekorowania odznaczeniami i
medalami wielu muzyków Orkiestry. Wszystkim serdecznie gratuluję. Przy tej,
pełnej wzruszeń, okazji przypomniałem sobie, że do naszej Filharmonii na koncerty
przychodzę (z większą lub mniejszą systematycznością) od ponad 40 lat (!), z
których 20 łączyło się z pisaniem o życiu tej instytucji i recenzowaniu
muzycznych wieczorów. Łza się w oku kręci…
Subskrybuj:
Posty (Atom)