Fortuna kałem sie tuczy


sobota, 23 września 2017

42 Festiwal Polskich Filmów Fabularnych #wGdyni

                       Najlepsi




"Pomiędzy słowami" to film z łódzkim akcentem. EC-1 współuczestniczyło w produkcji, w jednej z ról wystąpiła Justyna Wasilewska (wyżej najgorętsza postać festiwalu - Jakub Gierszał), a film wyprodukował Opus Film Piotra Dzięcioła.

Dziś wieczorem jury ogłosi werdykt, a tu moje nagrody, a nie spekulacje na temat werdyktu:

Grand Prix - "Pokot"
Nagroda specjalna jury - "Vincent"
reżyseria - Paweł Maślona ("Atak paniki")
scenariusz- Olga Tokarczyk, Agnieszka Holland ("Pokot")
zdjęcia - Lennert Hillege ("Pomiędzy słowami")
debiut - Piotr Domalewski ("Cicha noc")
scenografia - Radosław Zielonka ("Cicha noc")
kostiumy - Ewa Gronowska ("Sztuka kochania")
muzyka - Antoni Komasa Łazarkiewicz ("Pokot")
A tu rozdaję hojnie, bo pięknych ról było wiele:
pierwszoplanowa rola kobieca - Agnieszka Mandat ("Pokot"); Magdalena Boczarska ("Sztuka kochania")
pierwszoplanowa rola męska - Dawid Ogrodnik ("Cicha noc"); Jakub Gierszał ("Najlepszy")
drugoplanowa rola kobieca - Dorota Segda ("Atak paniki"); Magdalena Cielecka ("Najlepszy")
drugoplanowa rola męska - Arkadiusz Jakubik ("Cicha noc" i "Najlepszy"); Artur Żmijewski ("Atak paniki")

piątek, 22 września 2017

42 Festiwal Polskich Filmów Fabularnych #wGdyni

Mistrz Ogrodnik




"Cicha noc"  (na zdjęciu) - debiut Piotra Domalewskiego to kino w klimacie znanym z filmów Smarzowskiego, tyle, że trochę mniej tu okrucieństwa. Mocna i celna wypowiedź o "polactwie", o naszej niemożności wyrwania się z własnych granic, o strachu przed nieznanym, o zakłamaniu, hipokryzji. W wigilijny wieczór rodzina przygotowuje się do kolacji, a spod stołu, zamiast sianka, wystają kompleksy, przemoc, alkoholizm... Poruszająca wypowiedź o naszym tu i teraz. Nie wychodzimy na tym portrecie dobrze.
Przespałem "Pokot", kiedy wszedł na ekrany, więc obejrzałem dopiero w Gdyni. Film parabola. Tu także mamy obraz naszego małomiasteczkowego społeczeństwa, głupotę okrucieństwa i niekonsekwencje katolicyzmu. To również film o polityce, tej ludzi dotyczącej, prawie i bezprawiu. Realizm podszyty bajką, nie moralizujący, a umoralniający. Ważny i mądry film, kino w swej szlachetnej odsłonie.
Na koniec został "Pomiędzy słowami" Urszuli Antoniak. Film z artystycznym zacięciem i świetnymi zdjęciami Lennerta Hillege opowiada o wyobcowaniu. Polak z niemieckim paszportem pracuje w doskonale prosperującej kancelarii prawniczej w Berlinie. Niby wszystko jest wspaniale, ale w każdej chwili trzeba liczyć się z tym, że ktoś powie: nie jesteś Niemcem. My też tak mówimy o tych, którzy mają polskie paszporty, a urodzili się gdzie indziej. Smutne.
Ostatni dzień festiwalowych prezentacji przyniósł kolejne dwie, dobre, role Jakuba Gierszała - objawienia tegorocznej Gdyni (drugoplanowa rola w "Pokocie" i główna w "Pomiędzy słowami"). Przyniósł też znakomitą kreację Agnieszki Mandat w "Pokocie" i świetną Wiktora Zborowskiego w tym samym tytule. Na koniec perła w koronie aktorskich dokonań, a właściwie dwie perły: Dawid Ogrodnik w głównej roli i Arkadiusz Jakubik w drugoplanowej, w "Cichej nocy". Jury będzie miało w tym roku kłopot z wyborem, bo pięknie zagranych ról jest wiele. Pięknych filmów już jakby mniej.

czwartek, 21 września 2017

42 Festiwal Polskich Filmów Fabularnych #wGdyni


"Najlepszy" najlepszy 



Nie było łatwo przedostatniego dnia. Było trudno. Na pierwszy rzut poszedł "Volta" Juliusza Machulskiego. No jakoś nie winduje poziomu swoich filmów w górę autor "Vabanków" i "Seksmisji". Pszenno-buraczane, albo lepiej - siermiężne dowcipy, akcja rozwija się podobnie jak w "Vinci". Film jakoś bez znaczenia. Szkoda.
Druga w kolejce oglądania była "Reakcja łańcuchowa" - debiut Jakuba Pączka. Dobry film o pokoleniu współczesnych trzydziestolatków z bardzo dobrą rolą Bartosza Gelnera. Ogląda się dobrze, a o okropnych wydarzeniach i nie najfajniejszych postawach opowiada. Trzymam kciuki za tego reżysera, bo nie tylko opowiada o swoim pokoleniu, ale czyni to szczerze, z klasą i ma facet refleksję.
Na "trzecie danie" był film Roberta Glińskiego pt. "Czuwaj". Reklamowany jako thriller. Chłopaki w harcerskich mundurkach i spady z poprawczaka spotykają się na obozie. Sytuacja sztuczna, ale do przyjęcia. Całość jednak do przyjęcia nie jest. Oj, wspaniali reżyserzy: Machulski i Gliński nie popisali się.
Na koniec dnia "podano" film pod zniechęcającym tytułem "Najlepszy", w reżyserii Łukasza Palkowskiego, na dodatek reklamowany jako film o sportowcu. Mega słabo. Tymczasem "Najlepszy" okazał się... najlepszy. To chyba mój 30. pobyt na festiwalu i nigdy jeszcze w Gdyni nie wydarzyło się to, co dziś: owacja na stojąco trwająca kilkanaście minut i później rozmowa w bohaterem filmu. Rozmowa 1000 widzów z jednym Jerzym Górskim. Odlot. Odlot i szacun!
Po pierwsze znakomity scenariusz Macieja Karpińskiego, po drugie znakomita reżyseria Łukasza Palkowskiego ("Bogami" już udowodnił, że w materii filmowej porusza się jak ryba w wodzie). Obraz niesie postać głównego bohatera znakomicie zagrana przez Jakuba Gierszała, fabuła jest porażająca, a detale Palkowskiego i Karpińskiego wspaniałe. Poza mega tematem - postacią, dodać trzeba świetne: scenografię, kostiumy, montaż, dźwięk. I poruszającą Magdę Cielecką w roli matki bohatera, koncertową grę Arkadiusza Jakubika (trener), wspaniałe epizody, a nade wszystko niezobowiązującą formę użytą do szlachetnego przesłania. Drodzy Państwo: chapeau bas! Jeśli nie wygracie tego festiwalu, to... będzie mi bardzo przykro.

środa, 20 września 2017

42 Festiwal Polskich Filmów Fabularnych

Kobieta z broszką



"Amok" Kasi Adamik już od dawna w kinach, ale zobaczyłem film dopiero podczas festiwalu. Dobry scenariusz, fajni aktorzy, świetny początek. A następnie, choć intryga nie traci na atrakcyjności, to film traci tempo.  Nieoczekiwanie z ciekawego formalnie kina, robi się układanka "po bożemu". Dziwne, bo Kasia Adamik ma talentu za dwoje: po mamie i tacie. Jestem przekonany, że od następnego filmu będzie już tylko lepiej, lepiej i najlepiej.
Z filmu Bodo Koxa "Człowiek z magicznym pudełkiem" wyszedłem po pół godzinie. Miał być szulkinowski świat przykrojony na rok 2030, a wyszły żarty o kobiecie z broszką zamiast twarzy. Od wytrwałych wiem, że niczego nie straciłem.
Najbardziej oczekiwanym przeze mnie filmem festiwalu był film Joanny Kos-Krauze "Ptaki śpiewają w Kigali". I jest to chyba moje największe rozczarowanie. Wspaniały temat opowiedziany został w jakiś manieryczny sposób, trudny do zniesienia (że niby niedopowiedzenia, bo słów brak). Ale właśnie gdy słów brak sięga się po film i opowiada obrazem. Tu obraz pozostaje ilustracją. Szkoda, bo potencjał był ogromny.

Choć jestem klasycznym widzem, który zamiast do laryngologa poszedł do kina, wytrzymałem dziś (albo raczej wytrzymali ze mną widzowie), cztery projekcje. The last but not least - debiut Macieja Sobieszczańskiego pod tytułem, będącym mocno osadzoną w historii polskiej literatury konotacją  - "Zgoda" (na zdjęciu).
Kilka lat temu Wojciech Smarzowski "Różą" opowiedział o powojennej sytuacji na Mazurach, teraz moment zakończenia II wojny światowej na Śląsku pokazał Sobieszczański. Owszem, film ma pewne niedostatki, ale wobec wszystkiego, co zobaczyłem do tej pory podczas 42 FPFF, puszczam je mimo. Dobry debiut, bardzo dobry scenariusz, reżyser pokazał dobry warsztat. Tylko żeby szybko "nabił" sobie rękę, zrobił dobre dwa, trzy filmy i będziemy mieli solidnego i wrażliwego artystę. Trzymam kciuki za Sobieszczańskiego, choć (tu żartuję) łatwo nie jest, bo twórca to ponad dwumetrowego wzrostu. Widzę, że i tak samo wielkiego talentu.

wtorek, 19 września 2017

42 Festiwal Polskich Filmów Fabularnych


Segda potrafi wszystko





Denijal Hasanović napisał scenariusz i wyreżyserował film "Catalina". Bohaterką jest Kolumbijka studiująca we Francji, której za dwa tygodnie wygasa francuska wiza. Dlatego jedzie do Sarajewa, żeby zdobyć interesujące materiały, które pozwolą jej przedłużyć pobyt.
Nie uwierzyłem filmowi. Sekwencja wprowadzająca półtoragodzinnego filmu trwa ponad 20 minut, co zakłóca równowagę narracji. Temat również nie wydał mi się bliski (wciąż jestem na festiwalu polskich filmów fabularnych). Gdyby reżyser pokazał "Catalinę" jako 20-minutową etiudę zaliczeniową, pewnie bym go docenił. Tymczasem muszę poczekać na jego bardziej dojrzałe i biegłe posługiwanie się językiem filmu.
Szczęśliwie na szali "zawisła" komedia Pawła Maślona pt. "Atak paniki". Wiele wątków (zgrabnie zaplecionych, choć fajniej byłoby gdyby zaplecione były doskonale), szaleństwo w pojechaniu po bandzie (co akurat lubię). Film może kojarzyć się z "Futrem" (mnie tak skojarzył się właśnie), choć puentę ma bardziej uniwersalną, niż rodzajową. Hitem w kinach nie będzie, ale wesoły wieczór (z nutą goryczy) przed telewizorem zapewnia.
Jest zgrabnie (mogłoby być jeszcze zgrabniej), a to daje nadzieję, że Maślona wie w jakim kierunku iść i doskonalić się. Na pewno reżyser umie obsadzać, co jest pierwszym krokiem do sukcesu: Artur Żmijewski kolejny raz udowodnił, że może wszystko, Małgorzata Hajewska - Krzysztofik i Dorota Segda zaś, utwierdziły mnie w przekonaniu, że słusznie kocham się w nich bezgranicznie.
Niezłe dialogi, dobre i wesołe zapętlenie intrygi, gorycz w rozwiązaniu całości. Polecam. Jednak bardziej, moim zdaniem, film to telewizyjny, niż kinowy. A teraz kawałek prywaty: rektor prof. Segda otrzymuje dziś ode mnie osobistego Lwa za reakcję po womitach Artura Ż. Zresztą cały film Maślony jest aktorsko bezbłędny.
Prywatnie (też) najmocniejszym punktem festiwalowego wtorku była wystawa (w Muzeum Miasta Gdyni) plakatów filmowych Andrzeja Pągowskiego, zrealizowana przez Muzeum Kinematografii w Łodzi. Mówimy często do rymu: Łódź - Warszawa - wspólna sprawa. Łódź - Gdynia także. I jak najbardziej wspólna. I jak najbardziej na przyszłość

42 Festiwal Polskich Filmów Fabularnych #w Gdyni

Pokuta za Smoleńsk

Pierwszy dzień Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych pozwolił mi obejrzeć trzy tytuły. Chronologicznie zatem i krótko, bo późno :)
"Wieża. Jasny dzień" to debiut Jagody Szelc, absolwentki łódzkiej szkoły filmowej. Rozbudowana etiuda z finałem w stylu "idą zombie i nas zjedzą" (mentalnie). Reżyserka zdobyła w szkole warsztat, ale film nie wciąga. Scenki rodzajowe nagle przechodzą w bliżej nie określone uniwersum. Nie wydaje mi się to film dla szerokiej widowni, festiwalowy chyba też nie jest.
Drugim filmem był "Wyklęty" z obsadą kielecką, w reżyserii Konrada Łęckiego, również debiutanta. Kiedyś nazywano podobne filmy produkcyjniakami: wszystko jest tu albo czarne, albo białe. Cierpi estetyka, erudycja, język filmu. Strasznie niedobry film, analizowanie go byłoby kopaniem leżącego, a tego nie uczynię. Miłym akcentem projekcji było przywitanie się z, siedzącym obok, Tomaszem Raczkiem. Wydaje mi się, że ten film obejrzałem jako pokutę za nie obejrzenie "Smoleńska".
Trzecim filmem dziś był "Twój Vincent" w reżyserii Doroty Kobieli i Hugha Welchmana. Niewyobrażalnych rozmiarów dzieło animowane (klatki malowane przez ponad 100 malarzy), inspirowane twórczością Van Gogha. Scenariusz filmu detektywistycznego, sam film w narracji dość prostej, konwersacyjny. Sądzę, że obraz zasłużył na nagrodę specjalną jury - Srebrne Lwy. Do kin tłumów nie ściągnie, a szkoda. Wielkie dzieło powstałe w hołdzie wielkiego artysty. Film powstawał tyle lat, ile lat malował Vincent. To też jest symboliczne.
Twórcom kłaniam się do samej ziemi.
Pierwszy festiwalowy dzień zakończył, tradycyjnie, bankiet otwarcia, wydany przez prezydenta Gdyni. To, wzorem lat poprzednich, impreza bardzo bogata i gustowna. Na "oko" uczestniczyło około tysiąca osób. Wyszukane dania i drinki miały charakter neverending story. Gdynia rulez.

poniedziałek, 12 czerwca 2017

Koniec sezonu w Operze Śląskiej






Gwiazdy świecą w Bytomiu




Opera Śląska na zakończenie sezonu wznowiła "Aidę" w reżyserii Laco Adamika. Ale nie było to, że tak powiem, zwykłe wznowienie: do muzycznej reformy dzieła dyrektor Łukasz Goik zaprosił Tadeusza Kozłowskiego – najwybitniejszego polskiego, jednego z najwybitniejszych współczesnych dyrygentów operowych. Wybór ten sprawił, że dostaliśmy dzieło muzycznie nowoczesne, mówiąc kolokwialnie – odkurzone, pełne energii, blasku i tego, co Kozłowski bardzo lubi – zróżnicowanej dynamiki.
Ale, co bardzo istotne, nie ulegające jakimś modom przedziwnym, a dojrzałe, głęboko przemyślane, mądre i emocjonalne. Nie wiem który już raz Kozłowski potwierdził swoją klasę oraz to, że z każdego zespołu orkiestry potrafi wydobyć to, co w nim najlepsze, a wcześniej jakby uśpione. Tu słowa uznania dla muzyków, którzy zaufali autorytetowi i z oddaniem zrealizowali jego wizję.
Nie inaczej było z solistami, którzy zaproszeni do tej realizacji zostali z różnych stron świata. Chwilami słychać było (zwłaszcza w duetach czy tercetach), że każdy z solistów jest silną indywidualnością, chętnie forsującą swoją wizję postaci. Trzymając spektakl w ryzach własnej wizji, Kozłowski pozwolił jednak artystom na pokazanie własnego rysu. Pewnie nie było to łatwe, ale widzowie otrzymali efekt najwyższej próby.
Wokalnym kunsztem skradł przedstawienie Andrzej Dobber (Amonasro). Artysta wiele lat temu ugruntował swoją pozycję na najważniejszych scenach europejskich i amerykańskich. W Bytomiu pokazał jak imponująco nosi koronę wybitnego barytona, a zarazem artysty umiejącego grać w zespole. To wybitna osobowość i wspaniały głos.
Godnymi partnerkami Mistrza były: Małgorzata Walewska (Amneris) i Tamara Haskin (Aida). Meksykański tenor Luis Chapa, dysponujący ogromnym głosem, przypominał mi stylem śpiewania Władymira Szczerbakowa, którzy przed chyba 20 laty śpiewał Radamesa w łódzkim Teatrze Wielkim. I tak jak wówczas, gdy słuchałem Szczerbakowa, tak i podczas niedzielnego przedstawienia, miałem wrażenie, że momentami głos wymyka się artyście spod kontroli. Przypuszczam, że śpiewak uwolnił wolumen przeznaczony dla widowni na dwa tysiące miejsc, tymczasem widownia Opery Śląskiej jest naprawdę niewielka...
W pozostałych partiach wystąpili artyści związani z bytomską sceną, śmiało stając obok światowych gwiazd. Warto dodać, że istnieje w Operze Śląskiej obsada rodzima (niestety nie słyszałem i nie widziałem) – m.in. Anna Wiśniewska Schoppa i Sylwester Kostecki. To dobrze, bo lubię, kiedy teatr wystawia dzieła niekoniecznie posiłkując się gośćmi. Oczywiście nie mam nic przeciwko zapraszaniu artystów (wręcz przeciwnie), ale siłę teatru buduje własny zespół.
I w tym miejscu gratulacje dla chóru. Tym większe, że chór nie jest duży, za to pięknie, odważnie śpiewający. Tak trzymać!

W warstwie inscenizacyjnej Laco Adamik, na maleńkiej scenie Opery Bytomskiej, w czyniącej cuda scenografii Barbary Kędzierskiej, zrobił co mógł, by stworzyć widowisko.

Fot, materiały OŚl 

piątek, 5 maja 2017

Lwów 4

Ukłony były przepiękne

Przedostatni dzień we Lwowie. Jestem tu od tygodnia, a mam wrażenie, że od miesiąca. I świadomość, że nie wszystko zobaczyłem, nie wszystkiego zaznałem. A jednocześnie, że wszystkiego było za dużo.
Jeśli będziecie chcieli, opiszę knajpiane wrażenia, bo mam. Ale i te inne też: komunikacyjne, prozaiczne, architektoniczne, polityczne. Ale teraz odrobina o kulturze.
W operze czas troszkę zatrzymał się na estetyce Salomei Kruszelnickiej. Zupełnie niepotrzebnie.

Dlatego o "Jeziorze łabędzim" zdań naprawdę kilka.
Do choreografii Petipy dobrali się trzej inni choreografie, o czym zaświadcza afisz. Nazwisk nie wymienię, bo szkoda pamięci. I teraz nie wiem: czy lwowskie "Jezioro..." choreografię zawdzięcza bezmyślności dyrekcji, czy bezsilności zespołu baletowego.
Petipa ułożył dzieło klasycznie, ci pozostali wnieśli do spektaklu trud upraszczania: scen zbiorowych w białych aktach, kolorowe zamieniając na pantomimiczne niemal. Sądząc po dyspozycji zespołu – tancerze dali by radę zatańczyć oryginał. Soliści chyba jednak nie. Skutek jest taki, że muzyka nie przeszkadza choreografii. Jest łatwo, lekko i nieprzyjemnie. Fouettes za mało w drugim pas de deux, jete po kole przy ziemi, piruety nie dokręcone (trochę śmiesznie wyszło, bo Zygfryd za każdym razem lądował – prawie - w czwartej pozycji, ale za to twarzą do kulisy).
Tancerek też zbrakło, bo jednak w 18 tańczyć "Jezioro..." to o 6 za mało...
Z momentów miłych: dobrze zatańczone pas de quatre i początek pas de deux z III aktu. No i ukłony: wszyscy kłaniali się pięknie, za każdym razem, do ostatniego rzędu w trzecim balkonie.
Orkiestra zagrała nuty umieszczone na pulpicie (nie wszystkie, nie za każdym razem czysto), za to głośno. Dyrygent miał temperament, więc podgrywając tancerzom tempa, nie szczędził strażackiej zaciętości.

Publiczność zachowywała się dość swobodnie, jak ponad 100 lat temu podczas arii sorbetowych. Wieczór jednak nie stracony, bo doświadczenie zdobyte. Najdziwniejsze w tym wszystkim, że gdyby z zespołem solidnie popracować, to efekt byłby znakomity. Bo warunki są. I nie wierzę, żeby ci ludzie nie chcieli, nie mieli ambicji. Może wszystko rozbija się o finanse? Niestety, tego się nie dowiem.  

czwartek, 4 maja 2017

Lwów 3

Lwów coraz piękniejszy i smutny

Dzień zaczął się od kawy w Wiermience, czyli ormiańskiej kawiarence, przy ul. Wiermiejskiej oczywiście, nieopodal kościoła ormiańskiego. Kawa zaparzona w tygielkach (kawę zalewa się zimną wodą i podgrzewa w dziwnym urządzeniu, jakby z piaskiem, później przelewa do filiżanek) smakowała wyśmienicie, zwłaszcza, że ociepliło się (ponad 20 st.C) i można było usiąść przy stoliczkach na chodniku. Obok przysiadły dwie Ukrainki, mniej więcej pod siedemdziesiątkę. W pewnym momencie jedna z nich odeszła od stolika i, wracając, podała nam serwetki. No tak, zjedliśmy sernik (bardzo dobry) i ust nie mieliśmy czym otrzeć...



Okazało się, że był to pewien rodzaj nawiązania kontaktu, bo po chwili rozpoczęła się rozmowa: panie po ukraińsku, my po polsku. Damy (po ubraniach widać, że zdecydowanie nie są zamożne, mówiąc delikatnie) okazały się znawczyniami historii nie tylko Ukrainy, Polski, ZSRR i Rosji, ale też historii języków. Rozmawiało się całkiem przyjemnie, choć starałem się być czujnym, żeby nie urazić. Okazało się, że właściwie niepotrzebnie. Ale...
Wrażenie zrobił na nas stosunek pań do ZSRR i Rosji: niebywale negatywny. Zaś co do Polski...
-My powinniśmy sobie wszystko wybaczyć: wszystkie złe rzeczy, jakie między nami zaszły. Przecież żyliśmy obok siebie, ze sobą, było tak, że pomagaliśmy sobie wzajemnie: Paljaki i Ukraincy. Wszystko zło między nami Rosja stworzyła, to Moskale, Azjaci przecież to są, żadni słowianie. Im zależało, żeby nas skłócić – wyrzuciła z siebie jedna z pań.
-No tak, powinniśmy – wtrącam nieśmiało.
- Ja mam najlepszą przyjaciółkę Polkę – dodaje jako silny argument. I dalej, jedna przez drugą dowodzą, że Lwów jest tak samo polski, jak ukraiński, a Warszawa taka polska, jak ukraińska. W znaczeniu takim, że granice znaczenia nie mają, bo najważniejsi są ludzie.
W podtekście słychać pewną zazdrość, że my, Polska, jesteśmy w Unii Europejskiej, że dobrze nam się powodzi, że możemy (i stać nas), żeby podróżować po świecie.
- Ja była w 2000 roku w Częstochowie, na pielgrzymce, u nas wtedy straszna bieda była – nie zwalnia z obrotów Ukrainka, a ja zastanawiam się jaka to musiała być bieda, skoro ja teraz widzę tu biedę solidną. Ale natychmiast dostaję odpowiedź i jet ona dość mocno działąjąca.
- Z welikich termosow prodawali zupu pomidorowu pysznu, pamiętam ten smak. I ja głodna była, więc poprosyla, żeby nalaly mi polowu teho, co wszytkim, za połowu cenu. I jakaś Polka obok powiedziała, żeby lać tyle, ile wszystkim, że ona zapłaci.
Ech... brakuje słów. Żegnamy się.
- A gdzie idziecie?
- Do Lwowskiej Galerii Sztuki.
- A, to w pałacu Potockich, wspaniałe są wasze palace i domy we Lwowi. Ale ten w Łancucie jest jeszcze piękniejszy. Ja też mieszkam w kamenicy Paljaków.
Żal pałaców, ale bardziej żal ludzi...
Pałac Potockich piękny i elegancki, bardziej podobał mi się ten smak, niż Wersalu. Galeria ze zbiorami raczej edukacyjnymi, ale sporo Malczewskiego, jest Brandt, Ajwazowski. I przepiękne meble: głównie biedermeier i empire. Wszystko podniszczone mocno, a za wilgotność w chłodnych salach odpowiadają... nawilżacze powietrza.


Po odwiedzeniu galerii (są dwie i dwa wejścia: od strony ul. Kopernika i Stefanyka) przeszliśmy, że tak powiem, mimo restauracji Baczewscy. To najsłynniejsza restauracja we Lwowie, przu ul. Szewskiej 6. Rezerwacje przyjmowali dziś na 9 maja, ale można było zaryzykować, bo przecież część jest dla "zwykłych" odwiedzających. Zaryzykowaliśmy, w sensie dosłownym i w przenośni.
Knajpa niczego sobie, dość ładnie urządzona z naciskiem na dość. Ale kucharz... słabieńki, i obsługa trochę poniżej reputacji.



Zamówiliśmy przystawki, kieliszek wódki, zupy i dania główne. No więc najpierw podano zupy (rosół na cieniu od warzyw i kury i barszcz czerwony z kołdunami – jakoś Litwą mi zajechało, a nie Ukrainą – z zawartością butelki maggi wewnątrz). Rosół zjadliwy, barszcz okropny. Później "wjechały" przystawki: śledź z buraczkami i korniszonami podany w przekrojonej wzdłuż butelce po wódce, a więc dość atrakcyjnie. Śledź sam w sobie dobry (choć nie przyprawiony), ale reszta zupełnie bez smaku. Przystwką była też mizeria. Samo słowo wyczerpuje definicję potrawy. A znam się, bo jestem totalnym admiratorem mizerii w znaczeniu wybitnego ogórka w śmietanowym sosie.
Dania główne czyli waremiki z mięsem oraz z kapustą i grzybami mogły zadowolić mniej wybrednych, ale nie nas. W miarę dobrze przyprawione, ale ciasto grube, cebulka do okrasy bez smaku. Lepsze zjedliśmy w byle jakiej pizzerii w Drohobyczu. Naprawdę.Creme de la creme dnia miał być wieczór w Operze Lwowskiej. Bilety kupione w Polsce (po ok. 19 zł za osobę), apetyt duży (a nawet większy, bo jutro "Romeo i Julia"), a w repertuarze "Trubadur" Verdiego.


Wyszliśmy po pierwszej części. Reżyseria i scenografia jeszcze z XIX wieku, ale z prowincji, nie ze świata. Muzycy w orkiestrze wydali mi się zupełnie dobrzy, ale dyrygent poprowadził tego "Trubadura", jakby to był występ cyrkowy, nie operowy: perkusja i blacha hulały bez opamiętania, kwintetu właściwie ie było słychać. Chór nie wszedł na "raz" ani razu, zresztą rozmijanie się z orkiestrą dotyczyło wszystkich, w każdym z numerów. Niestety, z zapisem rozmijali się także wszyscy soliści. Najbardziej dotkliwe było to w scenach ansamblowych, gdzie dodatkowo każdy śpiewał w swoim tempie. Jeśli chodzi o dynamikę, to termin "piano", podobnie jak legato, nie jest znany nikomu. Inscenizacyjnie i wokalnie była to karykatura "Trubadura".
Zatem co? Wyśiać, wykpić? Chyba raczej pochylić się z rozpaczą.
Niech nie mają mi za złe moi koleżanki i koledzy Ukraińcy, ale pomyślałem, że wszyscy utalentowani z Ukrainy wyjechali. Zostali ci, którzy z różnych powodów nie mogli wyjechać i śpiewają tak, jak im płacą. To bardzo smutne. Bo tak naprawdę, to dziś wykonawcy wydobyli z siebie dźwięki napisane przez Verdiego (nie wszystkie zgodne co do wysokości), ale nie zaśpiewali. Naprawdę ze śpiewem to nie miało wiele wspólnego.
I na koniec taka refleksja: kultura bez mecenatu zginie (pod każdą szerokością geograficzną). Na Ukrainie, we Lwowie, ten proces trwa. W Polsce, choć nie w takim stopniu, doświadczamy podobnego stosunku mecenasa do kultury od lat. Obyśmy się w porę opamiętali.

Zdjęcia Jacka Kubisa oraz Opery Lwowskiej 

środa, 3 maja 2017

Lwów 2

Wszystkie figury spotykają się w jednym pudełku

Wycieczka na Cmentarz Łyczakowski rozpoczęła się od drobnego nieporozumienia. Po przeanalizowaniu trasy padło na tramwaj linii 7, która jedzie przez Teatralną (przystanek jest tylko w przeciwną stronę), za to zatrzymuje się przy Lisi Ukrainki (tam z kolei nie ma przystanku w przeciwnym kierunku) i dojeżdża pod cmentarną bramę. Po przejechaniu kilku przystanków zorientowaliśmy się, że jedziemy w zupełnie inną stronę. Nasze zaniepokojenie zauważył pewien pan.
- Wy na Łyczakowski?
- Tak.
- No to źle jedziecie, bo "siódemka" ma zmienioną trasę, z racji remontu, pół Łyczakowskiej remontują.
- O, dziękuję. Nie wiedziałem.
- Większość tramwajów jeździ teraz inaczej, z uwagi na remonty.


Fantastycznie. Po pół godzinie jesteśmy na jakichś peryferiach. Wysiadamy, czekamy na tramwaj w przeciwną stronę. Jest. Jedziemy. Wysiadamy przy Pidwalnej, bo krzyżuje się z Łyczakowską, więc jest prawdopodobieństwo duże, że tam zatrzyma się jakaś marszrutka. Bo marszrutką się dojedzie, a tramwajem – nie.
Oczywiście na Łyczakowskiej nie ma żadnego oznaczenia przystanku, ale marszrutki zatrzymują się na rogu (zresztą zawracając na środku całkiem dużego skrzyżowania, czym wstrzymują ruch we wszystkich kierunkach).
- Dojedziemy na Łyczakowski cmentar?
- Tak – odpowiada kierowca. Podaję 10 hrywien.
- Za dwóch – mówię.
- Proszę – odpowiada i wydaje resztę: 2 hrywny, czyli 32 grosze
- Dziękuję.
- Nie ma za co. Wersal trwa nadal. 
Ludzie w autku (marszrutka to takie pół autobusu, ale z firankami) 


siedzą, stoją. Jest tłoczno. Jakiś chłopak rozmawia (dość cicho) przez komórkę. Wsiada 70-latka, ubrana przebiednie, ale usta szminką pomalowane.
- Nie rozmawia się przez telefon w komunikacji – podnosi głos zdenerwowana.
- Bez przesady, nikomu nie przeszkadzam – rzuca młodzian.
- Mnie przeszkadzasz – już krzyczy. Sytuacja nabiera barw i dynamizmu. 
- Ja jestem nerwowa, może nedopeszczona. Ja 30 lat szyła palta na Majaku, zasłużona jestem. Nigdzie w Europie nie rozmawia się przez telefon.
- Rozmawia się – odszczekuje, ale spokojnie młodziak.
- Nie! Ja urodzona w Warszawie, tam mieszkała, to wiem.
- Dawno było, można wracać do Warszawy – replikuje chłopak.
- O, nie! Nie bedesz mne z mohego mesta wyrucal.
Trochę tłumaczę, trochę w oryginale piszę, tak dla zachowania atmosfery. Na szczęście już trzeba wysiadać. Kierowca mówi, że tu na Łyczakowski.
- Dziękuję – odpowiadam.
- Musicie iść w prawo, chłopcy – woła za nami bohaterka telefonicznej awantury, wyraźnie zadowolona, że może do nas zwrócić się po polsku. Dziwna sytuacja.
Idziemy w prawo. I jest cmentarz. 



Sporo wycieczek z Polski, ale i z Ukrainy. Za wstęp płaci się 25 hrywien od osoby plus 10 za fotografowanie i 15 za mapkę-przewodnik. Przewodnik po polsku, ale merytorycznie z ukraińskim zacięciem napisany.
Zwiedziliśmy niemal cały cmentarz. Mogiły Polaków i Ukraińców obok siebie, przemieszane, z różnych etapów historii. Osobne przestrzenie zajmują cmentarze poległych w walkach 1918/19. Dwa monumentalne pomniki pamięci. Jakby rywalizujące ze sobą o to, czyje ważniejsze, bardziej narodowe, bardziej patriotyczne. 



Trochę poza moją bajką, bo oto wszyscy martwi leżą w tej samej ziemi. Jak mówi włoskie powiedzenie: po grze (w szachy) pionek i król wędrują do tego samego pudełka...



Poza grobami polskich hrabiów i hrabianek, ukraińskich uczonych i artystów (na Łyczakowskim są umiejscowieni w rodzaju alei zasłużonych), zobaczyliśmy znakomity w zaprojektowaniu, zespół grobów Orląt Lwowskich, groby powstańców listopadowych i – na samym szczycie cmentarza (położony jest pięknie, na wzgórzu), groby powstańców styczniowych. Było to poruszające. Jak mówią na Wschodzie, zadumałem się w intencji spoczywających tu przodków wszystkich moich znajomych.
Droga powrotna do centrum miasta nie była już tak atrakcyjna, za to w upale. W ciągu dnia wyklarowała się we Lwowie piękna pogoda. A poobiednia kawa z koniakiem w obłędnej kawiarni "Kopalnia kawy" (w Rynku) dopełniła wrażeń. Zresztą kawiarniom i restauracjom spróbuję poświęcić osobną notatkę. 
Dziś już tylko trzygwiazdkowy "Potomkin": zakochuję się w ukraińskich koniakach...



wtorek, 2 maja 2017

Lwów, 1

Coś się kończy, coś się zaczyna

Pobudka o 6 rano, żeby wyjechać o 7? Absurd wcielony w życie.
Trzeba zdążyć z Łodzi na pociąg o 14.26 z Przemyśla do Lwowa. Łódź, Kielce, Przemyśl – Polska B coraz piękniejsza, dobre drogi, ładne domy. Gdzie ta bieda? Pochowana pewnie pod korcem pomników Lecha i Marii, co to stanąć powinny w każdym polskim mieście (dlaczego tylko w polskim?). Często słychać z różnych stron, że tej Unii Europejskiej to my nic nie zawdzięczamy. Oj, jak wiele. Więcej, niż myślimy.
Do Przemyśla przyjechali Polacy z całej Polski, żeby do Lwowa na długi weekend pojechać. No i sporo Ukraińców, co to na ten weekend polski do siebie na wypoczynek wracają. Pociąg pęka w szwach. Polska kontrola graniczna zagaduje po polsku i ukraińsku, ukraińska kontrola zapewnia, że polskiej mowy nie rozumie. Trochę skucha, bo nie sposób nie rozumieć tak podobnych do siebie języków. A więc jakieś uprzedzenia mają... Ja nie mam.
Na lwowskim dworcu tłok niebywały (pasażerowie z miesiąca ruchu na Fabrycznym się zebrali), wsiadają, wysiadają, pokrzykują. Po wyjściu widok ładny jest za plecami (to budynek dworca), przed oczami ukazuje się natomiast rodzaj placu, na którym dziesiątki autobusów i marszrutek z tablicami: Drohobycz, Warszawa, Szczecin, Szengen. I pętla tramwajowa (po łódzku krańcówka), która przypomina ruinę. Sam dworzec autobusowy (tuż obok) przypomina zaś rozjeżdżoną arenę cyrkową: więcej tu dziur niż normalnych kawałków jezdni.
Po czterech przystankach "szóstką" (biletów nie skasowaliśmy, bo motornicza nie miała wydać reszty, a w kiosku nie było) wysiadamy. Do wynajętego mieszkania (Booking.com) już tylko 50 metrów. Już 1 metr. Już na miejscu.
Dzwonię telefonem. Nikt nie odpowiada. Dzwonię po raz drugi – to samo. Za trzecim razem komunikat: połączenie nie może być zrealizowane. Za czwartym: abonent poza zasięgiem. Minęła godzina.
Bar pierwszy napotkany, blisko mieszkania (bo może się odezwie, przeprosi i wpuści). Dziesiąta próba połączenia – to samo.
No to szukam alternatywnego noclegu. Pośród setek informacji (wynajęte) pojawia się ta oczekiwana: zapraszamy. Trach! Rezerwuję. Kilometr do pokonania. Pokonuję.

- Dobry wieczór, mam u Państwa rezerwację, nazywam się...
- Nie ma żadnej rezerwacji.
- Niemożliwe, proszę sprawdzić.
- Nie ma.
- A może jest wolny pokój?
- Nie ma.
- Na pewno? Może jednak?
- Nie ma i już.
- Ma pani jakiś pomysł? Już godz. 22 się zbliża?-
- No we Vlaście może? Idźcie do Vlasty.
- A gdzie to jest?
- Niedaleko (pół kilometra).
- Może pani tam zadzwoni i zapyta, czy są wolne miejsca?
- Nie znam telefonu...

Bierzemy walizki w dłoń. Co z tego, że się toczą, skoro są coraz cięższe? Wreszcie Vlasta! 14 pięknych pięter z cudownym lobby dwufotelowym, w którym śpi jakiś człowiek na tle lastrico.
-Dobry wieczór. Chcielibyśmy wynająć jeden pokój, na jedną noc.
- Nie ma wolnych pokoi.
- Nie wierzę, taki duży hotel i nie ma?
- No nie ma – odpowiada konsjerżka i ucieka wzrokiem
Mam Cię, myślę sobie, kłamiesz, na pewno są.
- To pozostaje nam nocleg na wagzalie. Specjalnie mówię "na wagzalie", żeby nie powiedzieć na dworcu, bo pomyśli, że o pałac mi chodzi, a trochę hipstersko wyglądam: jakieś dziwne okulary itp.
- No jest jeden, którego nie wynajmujemy, bo nie ma ogrzewania, ciepłej wody...
- To my chętnie go wynajmiemy – cieszę się jak głupi i myślę sobie: no tak, 14 pięter, na każdym 20 pokojów a tylko w tym jednym taki frasunek. Kobita wyraźnie wstydzi się tego, co proponuje, ale fajnie, że litość u niej wzięła górę.
- 701, na siódmym piętrze, 350 hrywien.
Za pięć minut lądujemy w pokoju via winda. Czynna jedna z czterech (na te 280 pokoi). Za to czteroosobowa. Zdarty parkiet przykryty "dywanikami" z brudem wgryzionym do spodu. W oknach obowiązkowe firanki, to nic, że szaro-bure. Dwa tapczaniki z "pościelą" i łazienka: sedes, mała umywalka i prysznic przy podłodze. Marzenie.

No i zimna woda! Są też kaloryfery. Zimne. Temperatura około 14 stopni. 
Jest moc! Jest Lwów! 

sobota, 8 kwietnia 2017

Jubileusz 45-lecia pracy artystycznej Tadeusza Kozłowskiego

Koncert stulecia




Wczoraj, dzięki uprzejmości Tomasza Bębna, dyrektora Filharmonii Łódzkiej, zasiadłem wygodnie w fotelu na widowni i podekscytowany czekałem na rozpoczęcie koncertu inaugurującego obchody 45-lecia pracy artystycznej najwybitniejszego polskiego dyrygenta operowego i baletowego – Tadeusza Kozłowskiego. Okoliczności terminu podsunęły Requiem Verdiego. Kompozycję oratoryjną w zamyśle, ale operową w istocie. Kozłowski powiedział, że jego zdaniem, Requiem to najlepsza opera Verdiego. Osobiście do wczoraj „obstawiałem” „Falstaffa”, ale… Po usłyszeniu utworu w interpretacji, jaką zaproponował Kozłowski zacząłem się zastanawiać…
Bezpośrednio po koncercie, dosłownie kilka minut po, już w kuluarach, pocałowałem Kozłowskiego w rękę. I zrobiłbym to jeszcze po wielokroć, dziękując za wybitny talent, wrażliwość, umiejętności, pokorę i szaleństwo. Od 45 lat Kozłowski, każdą swoją realizacją, uświadamia muzykom i słuchaczom, jak wspaniałym jest artystą. Szczerze mówiąc, nie posiadam się z dumy, że Go znam, i że jestem z Nim na „Ty”. Tadeusz, dziękuję.
Wracając do muzyki. Genezy Requiem przedstawiał nie będę, choćby dlatego, że i tak każdy czytający ją pominie. Przypomnę tylko, że prawykonanie miało miejsce w 1874 roku. Verdi „kombinował” wówczas z polifonią i homofonią (co słychać w jego operach), a owe kombinacje, niczym walka karnawału z postem, najczęściej okazywały się zachwycające. I mamy to w Requiem: od początku do końca, częściej w formie doskonałej, rzadziej w mniej wspaniałej. I Kozłowski, jak to Kozłowski: to, co najwspanialsze wydobył na pierwszy plan i pozłocił, to co mniej zachwycające – ukrył, odnajdując zabawę w świecie kontrapunktu. Tak może wobec wybitnego artysty postąpić tylko artysta równy jemu wybitnością.
Mamy więc początek Requiem – piano zaczynające się z niczego. (Tak kiedyś usłyszałem Krzysztofa Bednarka na scenie TWON, kiedy po raz pierwszy w życiu śpiewał Stefana w „Strasznym dworze”: arię z kurantem zaczął na takich ledwie słyszalnych pianach, że nazwaliśmy to razem z nim „śpiewaniem z niczego”). Pierwsze wejście wiolonczel dostajemy na granicy słyszalności: to już nie jest piano pianissimo: to są cztery piana. Muzyka poczyna się z niemego zdumienia. Tu muszę wyjaśnić, że Kozłowski – w moim odczuciu -  przeanalizował partyturę przez emocje, jakie towarzyszą śmierci.
Najpierw mamy zaskoczenie, niedowierzanie. Później bywa, że gniew, sprzeciw, totalną niezgodę i bunt. Ale czasem też ulgę, poczucie spokoju, pogodzenia się. To znów rozpamiętywanie, ból, ukojenie. I te wszystkie emocje znalazł Kozłowski w partyturze i wszystkie je uzewnętrznił. Bez grama afektacji, za to z filozoficznym zamyśleniem. Nigdy nie słyszałem tak głęboko przemyślanej interpretacji tego dzieła. A to przemyślenie, przełożone na interpretację, dało słuchaczom przeżycie bólu i zachwytu. Pogodzić wodę z ogniem? Owszem. Kozłowski godzi.
Godzi różnicowaniem dynamiki rozpiętej pomiędzy „czterema pianami” a „pięcioma forte”, godzi niemal zupełnym pominięciem pauz generalnych (wstrząsające kontrasty tempa i dynamiki), godzi zamianą rytmu ¾ na marsz żałobny, wreszcie godzi łagodnymi zmianami tonacji. Requiem Verdiego w interpretacji Kozłowskiego jest pojednaniem życia ze śmiercią, jest syntezą rozpaczy i nadziei. Jest filozofią sensu życia i wpisanej weń śmierci.
Mam nadzieję, że Verdiowskie Requiem nie jest opus magnum Kozłowskiego. Bo Kozłowski jest jak wino. Mam też nadzieję, że ten wieczór może być zapowiedzią nowego rozdziału w życiu dyrygenta: życia filharmonicznego (choć przecież wczorajszy koncert nie był filharmonicznym debiutem Jubilata). Chciałbym.
Jest też jedno „ale”, o którym nie można zapomnieć. Owo „ale” to wykonawcy. Nie zrealizowałby Kozłowski swojego zamysłu, gdyby nie łódzcy Filharmonicy. Mówiąc wprost, zapewne mało elegancko, (ale to blog, a nie wielce oficjalne wynurzenia) Orkiestra i Chór Filharmonii Łódzkiej wspięli się na wyżyny ponad Himalaje. W tym miejscu kłaniam się Dawidowi Berowi, który jest szefem chóru. Dawno nie słyszałem takiego skupienia, takiego poświęcenia się muzyce, jak w przypadku Requiem. Truizmem będzie stwierdzenie, że oba zespoły są znakomite. Bo są. Radością było słuchać (i patrzeć), jak oddają się intencjom dyrygenta, jak podążają za jego czułą batutą i myślą interpretacyjną. Podobne słowa uznania i szacunku kieruję do solistów: Lilli Lee, Agnieszki Rehlis, Tomasza Kuka, Aleksandra Teligi.
To wykonanie było majstersztykiem. Technicznym i emocjonalnym. Dzięki temu w FŁ doszło do niezwykłej syntezy wrażliwości, że tak brzydko się wyrażę, aparatu wykonawczego z odbiorcami. Nic dziwnego, że po zakończeniu dzieła usłyszeliśmy w sali długą pauzę generalną (także u melomanów), a po niej oklaski (na stojąco) trwające kilkanaście minut.
Bardzo bym chciał, żeby ta fenomenalna interpretacja została zarejestrowana i wydana na płycie. Skoro Requiem nagrano (i wydano) na świecie kilkadziesiąt razy, to dlaczego nie nagrać i nie wydać najlepszego wykonania XXI wieku? Urzędzie Marszałkowski, Wydziale Kultury, Wydziale Promocji, Dyrektorze Filharmonii, czy Państwo mieli w ostatnich kilkudziesięciu latach lepszą okazję do promowania miasta, regionu, województwa? Tomasz Bęben, Tadeusz Kozłowski, kłaniam się do samej ziemi.

   

poniedziałek, 20 marca 2017

Opera Śląska, Bytom, Jest Moc (przeznaczenia)

Jest moc



Podróż z Łodzi do Bytomia urozmaicili mi pasażerowie: Portugalczyk i Rumunka. Poza konwencjonalną rozmową Eleana wspomniała o operowych zainteresowaniach i pochwaliła się znajomością ze światową divą przełomu XX i XXI wieku (rumuńskiego pochodzenia) Angelą Gheorghiu. Podróż upłynęła w przemiłej konwersacji, moi pasażerowie obiecali odwiedzić siedzibę NOSPR-u i Operę Śląską, do której podążałem na premierę „Mocy przeznaczenia” Verdiego, w reżyserii Tomasza Koniny. 

Jakby mało było spotkania z rodaczką Gheorghiu, w bytomskim hotelu (dość obleganym, acz zapuszczonym) spotkałem dawno niewidzianego Piotra Nędzyńskiego - kolegę po piórze, albo może właściwiej byłoby powiedzieć, „po operze”. Piotr, jak zwykle nienagannie elegancki i uprzejmy, przypomniał pewien fakt sprzed ponad 30 lat, kiedy w Kudowie Zdroju miał okazję prowadzić koncert operowy, w którym wystąpiła 20-kilkuletnia, nikomu nieznana (drżąca z tremy niczym osika) Angela Gheroghiu. Piotr przypomniał, że uściskał ją po próbie (śpiewała dwie arie, a jedną z nich była „Gdyby rannym słonkiem” z „Halki” – uwaga – po włosku) i zapewnił o wielkiej karierze. I, jak to bywa z Piotrem (który słyszał chyba wszystko na świecie), czas pokazał, że ma rację… A był to pierwszy w życiu występ Angeli poza Rumunią! Ale to takie śniadaniowe dygresje...
Dzień wcześniej obaj spędziliśmy wieczór w gmachu Opery Śląskiej, oglądając najnowszą w Polsce inscenizację „Mocy przeznaczenia”.
Nie piszę zatem recenzji jakiejś „pretensjonalnej”, ale – troszkę jak w plotkarskich portalach – wspomnę naszą rozmowę. Obu nas zainteresowała inscenizacja Tomka Koniny, łącząca (scenografią) czasy Starożytnego Rzymu (pilastry z porządkiem korynckim) ze współczesnością (projekcja szybu windy kopalnianej w finale). I o ile konsekwentna destrukcja tłumaczyła się sama przez się (niczym u Kresnika) to, że tak powiem, szola, już nie bardzo. Rozmawiałem z realizatorami i wykonawcami, rozmyślając o co chodzi z tym kopalnianym szybem, i każdy mówił mi, iż to ma oznaczać, że cała historia może zdarzyć się także tu, gdzie jesteśmy. Przyznam, że i bez tego wiedziałem gdzie jestem, i gdzie oglądam przedstawienie.
Niemniej „Mocą…” ucieszyłem się bardzo, bo muzycznie spektakl był zachwycający. Nienagannie poprowadził orkiestrę Jakub Kontz. Ta zaś zrewanżowała się dyrygentowi precyzją i natchnieniem. Wielkie brawa dla Państwa. Tu muszę także skomplementować Chór Opery Śląskiej (pod kierunkiem
Krystyny Krzyżanowskiej-Łobody). Szacunek i gratulacje.
Ale „Moc przeznaczenia” to nie tylko piękna partytura dla orkiestry i chóru. To przede wszystkim wielkie wyzwanie dla solistów. Zgadzam się z Piotrem Nędzyńskim, który stwierdził, że „Moc…” wymaga najlepszych solistów na świecie. Czy Opera Śląska takich ma? Może ma, a może nie... Chce mieć, ma ambicje, i to jest ważne. I za to wypada podziękować Łukaszowi Goikowi – dyrektorowi Opery.
Bez wątpienia światowym solistą jest Mariusz Godlewski - znakomity wokalnie i aktorsko Don Carlos. To chyba najwspanialszy dziś polski baryton, śpiewający z ogromną szlachetnością, a zarazem wyczuciem temperamentu kreowanej postaci. Kłaniam się do samej ziemi.
Ogromnie dużo przyjemności sprawiła także Ewa Biegas, która w istocie skradła przedstawienie: artystka dominowała osobowością, wyczuciem sceny, temperamentem i wrodzoną elegancją. Wokalnie zbliżyła się do ideału swoich poprzedniczek (m.in. Renaty Tebaldi). Ale to w kwestii interpretacyjnej, bo w warstwie dźwięków zabrakło mi nienagannego prowadzenia pian. Tak, jestem w tej chwili bezwzględnie krytyczny, ale Biegas tak bardzo mnie uwiodła, że pragnąłbym z jej strony absolutnej doskonałości.
Swoich licznych wielbicieli nie zawiódł Aleksander Teliga (tu w podwójnej roli – świetny i ciekawy zabieg Koniny - Markiza Calatravy i Ojca Gwardiana), podobali się także: Anna Borucka, w roli dynamicznej Preziosilli oraz Kamil Zdebel (Melitone) i Juliusz Ursyn Niemcewicz (Trabuco). Brawa dla Państwa.
Występ Macieja Komandery (Don Alvaro) nie przysporzył spektaklowi blasku.


Z braku zdjęć ze spektaklu, fotografia, jaką zrobiłem w drodze do Opery 

poniedziałek, 13 marca 2017

Edward II - Deutsche Oper Berlin


DOB w czołówce

„Edward II” to chyba najnowsza opera na świecie, zamówiona przez Deutsche Oper Berlin u Andrei Lorenzo Scartazziniego. Jej prapremiera światowa odbyła się w DOB 17 lutego 2017 roku, w inscenizacji Christofa Loy’ego. Wypada od razu dodać – w znakomitej inscenizacji.
Spektakl obejrzałem 9 marca, znajomi obecni na premierze, ciekawi byli moich wrażeń. Powiedziałem, że byłem jednocześnie zachwycony, obojętny i rozczarowany. Jak to możliwe?
Zachwyciła mnie inscenizacja i reżyseria, muzyka była mi obojętna, zaś rozczarowało libretto. Spróbuję wytłumaczyć się ze wszystkiego.
Libretto Thomasa Jonigka, oparte na dramacie Marlowe’a i literackich opracowaniach historii władcy Anglii, jest bardzo płaskim, plakatowym przekazem, a zarazem publicystyczno-gazetowym manifestem proweniencji „Bilda” (u nas ta gazeta „Fakt” się nazywa). I nie mam tu na myśli eksponowania rozmaitego poziomu sensacji i okrucieństwa (co ze zrozumiałych względów w operze zajmuje istotne miejsce), a dość trywialny przekaz, w finale wręcz wyeksplikowany tak bardzo wprost, że z teatrem, a nade wszystko z metaforą, nie mający wiele wspólnego: artyści, realizując wolę librecisty, wprost zwracają się do widowni, komentując „losy” paragrafu 175. Zrozumieją ów „manewr” jedynie wtajemniczeni: do początku lat 90. w Niemczech obowiązywało prawo (w paragrafie 175 zapisane) dyskryminujące kontakty homoseksualne.
Pod tkanką historyczną – jest ona treścią opery - librecista „Edwarda II” przekazuje emocje towarzyszące przemianom przełomu… tysiącleci. I to jest nawet bardzo zgrabne: proporcje między XIV i XX wiekiem wydają się zachowane i szokujące. To najmocniejsza strona literacka opery. Niestety, wspomniany publicystyczny finał jest dla współczesnych, liberalnych odbiorców, czymś w rodzaju walenia młotkiem po głowie. Zupełnie, jakby Jonigk nie zauważył, że jesteśmy w XXI wieku. Na dodatek w Berlinie – mieście będącym symbolem swobody poglądów, myślenia, a także obyczaju (co zresztą udowadniają swoimi inscenizacjami m.in. Barrie Kosky, czy Sascha Waltz).
Tym większy mam szacunek do Christofa Loy’ego, który opierając się na niedoskonałym libretcie i dość obojętnej muzyce Scartazziniego (nowoczesność kompozycji, nie wiedzieć czemu, niemal całkowicie „wyprowadza” z opery sceny ansamblowe – pomijając relacje chór - soliści), zrealizował spektakl nie tylko wielce zajmujący, ale i zachwycający: ubogacający wyobraźnią dość skromnymi środkami operującego kompozytora, zarazem wspierając cokolwiek kulawą literę libretta.
Ogromną zasługę w powodzeniu tego trudnego przedsięwzięcia mają wykonawcy, wszyscy przekonujący aktorsko i imponujący wokalnie: Michael Nagy (Edward II), Isabella (Agneta Eichenholz), Gaveston (Ladislav Elgr), Mortimer (Andrew Harris), Angel (Jarret Ott).
Berlin przyjął najnowszą produkcję DOB znakomicie. Publiczność długo bije brawa, po spektaklu chętnie dyskutuje, przedstawienie komentowane jest żywiołowo. Choć dzieło nie wydaje się doskonałe, to jednak można przypuszczać, że historia muzyki będzie dlań łaskawa. Gdyby udoskonalić libretto i cokolwiek skomplikować warstwę muzyczną, można byłoby liczyć na sukces międzynarodowy. Kto wie? Autorzy mogą to uczynić w każdej chwili.  



niedziela, 12 marca 2017

Komische Oper Berlin: "Ball im Savoy" by Barrie Kosky

Kosky jest dobry na wszystko


Barrie Kosky, szef Komische Oper Berlin, od kilku sezonów proponuje zupełnie nową wizję teatru muzycznego. KOB, z instytucji popularnej, pod jego dyrekcją staje się elitarną (zaskakująco przy tym zachowując profil całkiem lekki). Na jednej szali wagi Kosky kładzie np. „Rusałkę” Dworzaka, na przeciwnej „Ball im Savoy” Abrahama. „Rusałka” to intelektualna gra ascetycznej inscenizacji z XIX-wieczną baśnią, „Ball…” – rozgrywka z czasem początków faszystowskich Niemiec (Abraham napisał swoje dzieło tuż przed przejęciem władzy przez Adolfa Hitlera).

O ile w „Rusałce” mamy świat przedstawiony jako zamknięte „akwarium”, do którego dostęp mają jedynie wtajemniczeni, to w „Balu…” świat jawi się jako otwarte pudełko z cukierkami. Ale… nie wszystkie mają słodkie nadzienie.
W pozornie beztroskiej zabawie (gagów sytuacyjnych jest tu mnóstwo) sfer wyższych i średnich kryją się strachy i myśli jak najgorsze. Błacha anegdota o małżeńskiej zdradzie u Kosky’ego zamienia się w opowieść o pogubieniu wartości, zagubieniu w samozachwycie, w grze znaczeń i pozorów.
W rozbuchanej inscenizacji - nie stroniąc od dosłowności graniczącej z wulgarnością - Kosky prowadzi bohaterów Abrahama przez mielizny kłamstw niewinnych (?) po ich konsekwencje. „Bal…” Kosky’ego ogląda się przynajmniej na dwóch poziomach: politycznej gry i społecznych umizgów. Niestety, w obu sytuacjach nie ma wygranych.
W operetce Abrahama owszem, jest jakiś happy end. Ale nie u Kosky’ego.
Kosky pokazuje rzeczywistość, w której świat się wali, a my się śmiejemy. I to jest strasznie dojmujące.
Symbolem upadku jest para głównych bohaterów: Madeleine (wspaniała Dagmar Manzel) i Aristide (Christoph Späth). Oboje chcą i boją się. Oboje nie mają ochoty, a zarazem pragną. Sytuacja absurdalna.
Katalizatorem na być osoba Tangolity: u Abrahama ponętnej artystki, której pragną wszyscy, u Kosky’ego - kobiety-modliszki, tak samo pociągającej, jak odrażającej, jednak wciąż konwencjonalnej (znakomita w tej roli Agnieszka Zwierko). Ale „katalizator” zawodzi, bo…  tchórzy (świetna scena ucieczki Tangolity, która właściwie nie może zniknąć, bo tren jej płaszcza „ciągnie” się przez scenę długo po zniknięciu jego właścicielki).
Nie może też nic poradzić sztuka (symbol wyzwolenia) w uosobieniu najbardziej wyzwolonej artystki Daisy (wspaniała aktorsko i wokalnie
Katharine Mehrling).I mamy trochę takie zwycięstwo przez porażkę…
Kosky wyniósł KOB na wysokość poważnego, intelektualnego teatru. To już nie tylko rozrywka i miłe spędzanie czasu. To przemyślane mierzenie się z rzeczywistością za pomocą sztuki. I nie ma znaczenia, czy jest to „Jarmark Soroczyński” czy „Bal w Savoyu”. Kosky jest dobry na wszystko. 

piątek, 27 stycznia 2017

Halka, Teatr Wielki w Lodzi

Jontek

Minęło 50. lat od chwili otwarcia Teatru Wielkiego w Łodzi. 19 stycznia 2016 roku, jak przed 50-laty, na scenie "Halka" Moniuszki. Z takim poszanowaniem tradycji przez Jarosława Kiliana wystawiona, że z pewnością mogłaby podobać się i 50 lat temu. Może tylko kostiumy nieco zaskakujące: większość kontuszy zastąpiły dziś stroje na wzór francuski (preferowany przez Damazego ze "Strasznego dworu" - postać komiczną, symbolizującą zapatrzenie szlachty na Zachód, hołdującą makaronizmom i temu, co mało patriotyczne). A Moniuszko wszak intencje miał zgoła inne... Wszelako to emocje budują napięcie, relacje międzyludzkie tworzą teatr.
W łódzkiej inscenizacji mamy odniesienia do, nazwijmy to - kultu sceny - a więc zmiany dekoracji przy podniesionej kurtynie (okazuje się, że moja dziecięca fascynacja takim rodzajem inscenizowania do dziś nie minęła), budowanie równi pochyłych, po których efektownie biega oszalała Halka i z których zgrabnie zeskakują tancerze do sceny góralskich tańców (Emil Wesołowski mógł śmiało bardziej skomplikować choreografię, bowiem zespół baletowy prezentuje znakomitą dyspozycję). A skoro już o znakomitej dyspozycji mowa, to wielkie brawa dla chóru, który pod czujnym okiem młodziutkiego Dawida Jarząba, odzyskał blask i doskonałą formę: "Po nieszporach..." brzmiało zachwycająco.
Zachwycająco też śpiewał Jontka Dominik Sutowicz. Artysta z partii na partię (wokalnie) i z roli na rolę (aktorsko) udowadnia, że ma talent i pięknie potrafi go rozwijać.Pojawienie się na scenie Sutowicza z arią "I ty mu wierzysz..." podniosło temperaturę przedstawienia niemal do wrzenia: zagrały wielkie emocje, jakie artysta wydobył z nut, zagrały: piękne prowadzenie frazy, uroda i siła głosu, pewność intonacyjna. Nie inaczej było przy przebojowej wręcz arii "Szumią jodły...", po której czwartkowa publiczność zgotowała artyście owację. Mówiąc szczerze byłem zdziwiony, że Wojciech Rodek, szef muzyczny przedstawienia, nie zatrzymał orkiestry, by pozwolić widzom wyrazić entuzjazm i podziękowanie śpiewakowi. 
A skoro już o kierownictwie muzycznym: Rodek poprowadził orkiestrę sprawnie i efektownie. Mnie marzyłoby się może czasami żywsze tempo, ale to bardzo osobiste odczucie. Osobiście także odbierałem kreację Anny Wiśniewskiej-Schoppy w roli Halki. Artystka dysponuje pięknym spintowym sopranem, jest moją ulubioną interpretatorką Butterfly, zachwycam się jej Elżbietą w "Don Carlosie", Amelią w "Balu maskowym", wielce cenię jej Toskę. Jednak odnoszę wrażenie, że partia Halki to nie jest wymarzone śpiewanie Schoppy. I chociaż artystka bardzo się starała (miała wiele przepięknych momentów), to - moim zdaniem - Halka powinna na artystkę jeszcze trochę poczekać (tam za dużo "szarpanego" śpiewania, głosowi Wiśniewskiej to nie jest teraz potrzebne). Oczywiście więcej było dobrego, niż mniej dobrego, ale ja chciałbym, żeby Wiśniewska zawsze była wyłącznie doskonała. Czego Jej, Sutowiczowi, wszystkim solistom i zespołom teatru, dyrekcji oraz samemu Teatrowi Wielkiemu życzę najszczerzej.



sobota, 21 stycznia 2017

TWŁ skończył 50 lat

Szumią jodły, ino jodeł brak

Koncert z okazji 50. rocznicy Teatru Wielkiego w Łodzi (20 stycznia 2017) zapowiadał się imponująco. Tym bardziej, że dzień wcześniej pokazano nową realizację "Halki", której premiera odbyła się równo po 50. latach: 19 stycznia.
W nawiązaniu do zawartości Moniuszkowskiej opery koncertowi dano tytuł "Szumią jodły...". Tytuł zobowiązuje, więc w programie koncertu umieszczono 4 fragmenty z "Halki", za to nie umieszczono arii Jontka od tych słów właśnie się zaczynającej. Oryginalna koncepcja, trzeba przyznać.|Tymczasem współczesnemu wykonawcy partii Jontka - Dominikowi Sutowiczowi - powierzono wykonanie partii... Księcia, w kwartecie z "Rigoletta". No to Sutowicz z kwartetu "zrobił sobie" arię.
Ale to nie tylko Dominik Sutowicz podczas jubileuszowego koncertu miał zaśpiewać repertuar nie dla niego przeznaczony. W podobnej sytuacji znaleźli się: Anna Wiśniewska-Schoppa (Halka), Łukasz Motkowicz (Escamillo), Andrzej Kostrzewski (Janusz), Dorota Wójcik (Donna Anna), Barnadetta Grabias (Donna Elwira), chociaż akurat Grabias pięknie w tej partii wypadła.
Właściwie - mówiąc kolokwialnie - najlepiej obsadzeni zostali: Stanislav Kuflyuk oraz Monika Cichocka i Joanna Woś (szkoda, że obie damy w rolach znanych od zawsze - Tosca, Traviata, Zupełnie, jakby nie śpiewały innego repertuaru od kilkudziesięciu lat).
Było i pięknie, i rozczulająco, za to nie było oszałamiająco i światowo. To dziwne, bo wszyscy soliści, którzy w tym koncercie wystąpili, są i światowi, i oszałamiający. Każdy z nich, gdyby zaprezentował się w swoim repertuarze, błyszczałby jak najpiękniej oszlifowany brylant. Skąd zatem pomysł, by większość śpiewała to, w czym nie jest najdoskonalsza? Tego nikt nie zgadnie.
No dobrze: w "swoich" partiach wystąpili także Agnieszka Makówka i Przemysław Rezner (duet Papagany i Papagena), ale co to za popis dla tych obojga artystów, którzy mają na swoim koncie wielkie, indywidualne sukcesy? Co za propozycja dla Doroty Wójcik, Bernadetty Grabias, Zenona Kowalskiego, Patryka Rymanowskiego, Patrycji Krzeszowskiej, Olgi Maroszek by zaśpiewać w ansamblach? Byle tylko się pokazali?  A mój ulubiony bas - Grzegorz Szostak? Dlaczego śpiewał arię Gremina, skoro najdoskonalszy jest w szerokim repertuarze Verdiowskim? A nawet w Wagnerowskim śpiewaniu Dalanda, co czyni wspaniale?
O balecie właściwie trudno mówić, bo jedynie zaistniał (Mazur z "Halki" ułomny, aż żal było patrzeć), chór, szczęśliwie, pięknie zaśpiewał Tańce połowieckie. Kłaniam się nisko.
Reżyserii zabrakło, światła świeciły, żeby było widno, czasem z lewej kulisy wjeżdżał na scenę wózek z kwiaciarnią, w której Kasia Jasińska i Michał Stankiewicz pytali gwiazdy naszej sceny o wrażenia sprzed 50., m.in: Delfinę Ambroziak, Tadeusza Kopackiego, Eugeniusza Nizioła, Janinę Niesobską, Kazimierza Knola.
Całość od pulpitu dyrygenckiego poprowadził Wojciech Rodek, obecny szef artystyczny sceny. To miłe. Szkoda jednak, że przy takiej okazji nie znalazło się również miejsce dla Tadeusza Kozłowskiego, Wojciecha Michniewskiego, Łukasza Borowicza... Szkoda, że gwiazdor wieczoru - zaproszony na scenę przez Pawła Gabarę - dyrektor Sławomir Pietras miał okazję wypomnieć obecnej dyrekcji nieobecność Ewy Wycichowskiej - żywej legendy TWŁ - primabaleriny, niekwestionowanej gwiazdy polskiego baletu; szkoda, że wśród nazwisk współtwórców łódzkiej sceny operowej zabrakło nazwiska Teresy Wojtaszek-Kubiak.
Wiem, że okoliczności jubileuszu nie mogą dogodzić wszystkim. To właściwie nie jest możliwe. Szkoda. Najmilszym akcentem uroczystości była refleksja Pawła Gabary owocująca zaproszeniem na scenę wszystkich obecnych artystów Teatru. To był najbardziej ciepły i rodzinny moment. Nie wymienię wszystkich, bo to nie jest możliwe, ale miło było mi widzieć znów na łódzkiej scenie słynny w Polsce CKM, czyli Joannę Cortes, Sylwestra Kosteckiego i Zbigniewa Maciasa.
Sporo mam zastrzeżeń do tego koncertu, ale jednak cieszę się, że wczorajszy wieczór spędziłem w moim ukochanym Teatrze. Do pełni szczęścia zabrakło satysfakcji.