Fortuna kałem sie tuczy


wtorek, 28 grudnia 2010

Warszawa - Łódź - Warszawa

PKP w rozkładzie

Dworzec kolejowy Łódź Fabryczna. Na tablicy w hallu kasowym kartka: "Rozkład jazdy znajduje sie w gablotach". Gdzie gabloty? Trzeba poszukać.


- Z którego peronu odjeżdża pociąg do Warszawy?
- Nie mam pojęcia, powinien z drugiego – mówi kasjerka.

Na peronie 2 stoją dwa pociągi. Na żadnym z nich nie ma tabliczki z informacją dokąd są to pociągi. Na peronie też nie ma tabliczki z taką informacją. Spiker też nic nie mówi. W rozkładzie (tym w gablocie) napisane jest, że pociąg do Warszawy odjeżdża z peronu 2. Ale który to jest pociąg?
Idę wzdłuż peronu, aż dochodzę do pierwszego wagonu. Tam przedział z konduktorami.

- Dzień dobry. Czy to pociąg do Warszawy, odjeżdżający o godz. 9.31?
- Tak. Ale chyba odjeżdżamy 9.32 – mówi ładna pani konduktorka.
- Chyba jednak o 9.31
- No może i tak.

Stacja Warszawa Zachodnia, drzwi uchyla pan kolejarz:

- Nie jedziemy przez Centralną, tylko przez Śródmieście, bo szyna na Centralnym pękła.
- Dobrze, że w ogóle jedziemy – to już złośliwa współpasażerka.

I na koniec szok: pociąg przyjechał punktualnie. Inna sprawa, że w nowym rozkładzie jazdy z Łodzi do Warszawy (i vice versa) pociąg pospieszny jedzie 15 minut dłużej, niż to było w starym rozkładzie. No cóż... mamy rozkład PKP.
 
PS.
Zastanawiam się jak scharakteryzować to coś, co łodzianie nazywaja budynkiem dworca Łódź Fabryczna. Może ktoś ma pomysł?

piątek, 24 grudnia 2010

Boże Narodzenie

Smutek

Ostatnie tygodnie nie są najweselsze w moim życiu, ale nie przeszkadza mi to wszystkim Czytelnikom i Odwiedzającym tę stronę, życzyć miłych i wesołych świąt. Serdeczności.

środa, 22 grudnia 2010

Kolejny zły pomysł Marka Szyjko w Teatrze Wielkim w Łodzi

Konina rzucał perły przed wieprze

Kilka dni temu, 18 grudnia, uczestniczyłem w premierze, co ja mówię, w światowej prapremierze opery Marty Ptaszyńskiej pt. "Kochankowie z klasztoru Valldemosa". I było to doświadczenie dojmujące.


Pomijam już błąd w tytule (nie ma klasztoru Valldemosa, jest klasztor w Valldemosie), ale nie pominę treści libretta. Głównymi bohaterami autor - Janusz Krasiński - uczynił Fryderyka Chopina i jego kochankę George Sand. A więc dwoje nie tylko znakomitych, ale znanych, popularnych i cenionych artystów pierwszej połowy XIX stulecia. Dziś pewnie widzielibyśmy ich w szeregach celebrytów, ale współcześni im podziwiali ich na salonach.

Co innego podziwiać salonowe pustosłowie, a co innego poznać charakter i temperament wielkich osobowości. No, niestety, nie to zainteresowało autora. Krasiński rozwodzi się w swym tekście nad opadami deszczu, słońcem, które świeci, kwiatami, które pachną i... nierogacizną, która płynie statkiem, podczas gdy rogacizna (koza) statkiem nie płynie, ma za to zostać unicestwiona. Że robię sobie żarty i kpię? Nic bardziej błędnego: mówię najzupełniej serio. W tej pseudooperze pojawia się tylko raz rodzaj arii w wymiarze szczątkowym, która traktuje o kozie. O kozie, którą kazano zabić po wyjeździe protagonistów z Majorki. Tekst "Nie zabijaj kozy, kozy nie" doczekał się w muzyce powtórzeń, długich fraz, a nawet w słowie "koza", na samogłosce "o" koloratury. Nieoczekiwanie doszło do autoparodii.

Rozbawienie wywołuje i libretto, i muzyka Marty Ptaszyńskiej, skąpana w umarłej 40 lat temu awangardzie lat 60. Ale taka jest Ptaszyńska i jej nieśmiertelny styl. Trzeba być kompletnie niezorientowanym we współczesnej muzyce, żeby zamawiać u tej artystki operę.

Ale czego wymagać od wołu ponad sztukę mięsa? Marek Szyjko od dwóch i pół roku kieruje Teatrem Wielkim w Łodzi i, jak dotąd, niczego nie dowiedział się o operze. Śmiać mi się chciało, kiedy – jako dyrektor zamawiający (wcześniej szczycił się tym, że zamówił ten utwór) – oklaskiwał kompozytorkę na premierze: był chyba jedynym, spośród widzów niemal całego amfiteatru.

Spektakl wyreżyserował, we własnej scenografii, Tomasz Konina. I muszę przyznać, że podziwiam go za ten czyn heroiczny, bo sam uciekałbym przed tą muzyka i librettem gdzie pieprz rosnie. Nie zaryzykuję wiele pisząc, że Konina rzucał perły (swojego talentu) przed wieprze ("talentów" kompozytorki i librecisty).

Tym wielkim nieporozumieniem, jakim są "Kochankowie z klasztoru Valldemosa", Teatr Wielki w Łodzi niechlubnie wpisał się w obchody 200-lecia urodzin Fryderyka Chopina. Niestety, Marek Szyjko zdążył już wszystkich przyzwyczaić do, delikatnie mówiąc, swej niezgrabności i nieudacznictwa. Gołosłowny nie będę, przykłady w następnym wpisie.

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Kochankowie z klasztoru - Teatr Wielki w Łodzi, Kopciuszek - Opera Narodowa w Warszawie

Piękne muzeum

Byłem, zobaczyłem. O "Kopciuszku" w Operze Narodowej napisałem tu. O "Kochankach z klasztoru Valldemosa" napiszę niebawem. Wiało grozą...
PS. Juz napisałem. Tutaj.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

PKP, TLK, Inter Regio

PKP są urocze

Życie wymaga ode mnie podróżowania. Nie narzekam za bardzo, ale kilka refleksji, że tak powiem, posiadłem.

Wczoraj np. o godz. 21.01 wsiadłem do pociągu TLK relacji Łódź Fabryczna – Warszawa Wschodnia. Na miejsce odjazdu udało mi sie przybyć z kilkunastominutowym wyprzedzeniem, co nie tylko pozwiliło mi stać przez kwadrans w smrodzie, błocie i wodzie przed kasą (nawet udało mi się kupić bilet), ale nawet zająć jedno z nielicznych miejsc siedzących. Po kilku minutach miejsc już nie było, byli za to stłoczeni jak sardynki pasażerowie.
Ci, którzy siedzieli, solidarnie z tymi, którzy stali, moczyli buty w błocie i narzekali na zmino. Ale i tak byli w lepszej sytuacji, bo siedzieli. W Koluszkach zauważyłem tablicę informującą, że pociąg jadący w przeciwnym kierunku ma opóźnienie 50 minut. Pomyślałem, że nasz pociąg czeka to samo, ale spotkała mnie niespodzianka: opóźnienie wyniosło niewiele ponad 10 minut (nawiasem mówiac, nie zdarzyło mi się jeszcze aby pociąg, którym na tej trasie podróżowałem, nie miał choć kilku minut spóźnienia). Jak na złe warunki – było wspaniale. A ponieważ podróż jest stosunkowo krótka (niespełna 2 godziny), to i nikt specjalnie nie narzekał na nieczynną toaletę i brud.
Ten pociąg był i tak o niebo lepszy, od składów, jakie proponuje swoim klientom Inter Regio. Ta spółka ma wyłącznie wagony II klasy i są to nieco podremontowane (ale nie zawsze) tak zwane jednostki. W latach 60. jeździły pomalowane na żółto i niebiesko, teraz mają sznyt szaro-czerwony. Te pociągi to prawdzie galery, przewożące ludzi w wagonach bydlęcych, rzadko z miękkimi siedzeniami, częściej (przynajmniej ja tak trafiam) z siedzeniami twardymi jak kamień lub obitymi ceratą: odklejanie się od niej jest przeżyciem niezapomnianym. Naturalnie w tych Inter Regio, żeby nie wiem jaką trasę pokonywały, nie ma wagonu barowego (o restauracyjny już nie wypada upominać się).
Ale i TLK mają swój urok: do Łodzi np. zwykle jedzie ośmio- dziewięciowagonowy skład. I obligatoryjnie bez tzw. Warsu. Ale juz np. z Warszawy do Krakowa wagon barowy jest. I trzy wagony drugiej oraz jeden pierwszej klasy. Wsiadam zazwyczaj na dworcu Wschodnim, więc siedzę. Pasażerowie dosiadający na Centralnym toczą walkę o miejsce wedle praw dżungli. Udaje się mniej więcej połowie podróżnych. Odliczając tych, którzy okupują Wars. I tu bywa najmniej przyjemnie, kiedy zamawia się u bufetowego jakies danie i... nie ma się miejsca, by je skonsumować (oczywiście danie, nie miejsce). Ani stojąc, ani tym bardziej siedząc. Obowiązuje niepisana umowa, że gość z jedzeniem może poprosić podróżnego siedzącego przy stoliku bez jedzenia, żeby mu ustąpił miejsce na czas posiłu. Nie będę opisywać spojrzeń, jakie posyła ten odrywany na chwilę od krzesełka. Nie mówiąc już o tym, jak czuje się ten, który targany wyrzutami sumienia przycupnął, by zjeść. Wszyscy natychmiast mają wrzody na żołądku. Tylko PKP nie mają. I w tym ich urok, prawda?