Fortuna kałem sie tuczy


piątek, 28 stycznia 2011

Stoisko w Carrefour

Sklepowe rewelacje

Wchodzę, patrzę, nie widzę. W pewnym momencie dostrzegam. I dzielę się z Czytelnikami






Fajne, prawda?

środa, 26 stycznia 2011

Kochane PKP, cudowne TLK

No comment

TLK Łódź - Warszawa


Pierwszy wagon bez przedziałów. Pusto, 3-4 osoby w środku. Na początku wagonu, w ścianie, gniazdko 230 V. Siadam, podłączam laptop, uruchamiam. Nie działa. Gniazdko, nie laptop, po przecież ten tekst na nim piszę. Przechodzi konduktor.

- Proszę pana, czy to gniazdko będzie działało dzisiaj?
- Nie wiem.
- Ja też nie wiem, dlatego pytam. A od kogo mogę się dowiedzieć?
- Zaraz sprawdzę. No, sprawdziłem, to gniazdko nie będzie działać.
- A dlaczego nie? Specjalnie usiadłem w tym miejscu, żeby z niego skorzystać.
- No wie pan, nie działa, bo wagony są już stare.
- Wie pan, są kamienice, które mają więcej niż sto lat i gniazdka elektryczne tam działają. To nie, że wagony są stare, tylko PKP o nic nie dba: ani o pasażerów, ani o własny majątek.
Pan robi minę i mówi:
- Bilet do kontroli poproszę.

czwartek, 20 stycznia 2011

Teatr Wielki w Łodzi: Jubileusz 30-lecia pracy artystycznej Jolanty Bibel i kolejne wpadki Marka Szyjko

Bibel ponad wszystko

Tę notatkę dyktuję, bo mam poparzoną dłoń. Nie chodzę prawie, bo złamałem palce u nogi. Zajęło mi to niespełna 24 godziny. Cieszę się, że przed jedną z kontuzji udało mi się być na „Aidzie”, w którym to przedstawieniu "obeszła" jubileusz 30-lecia pracy artystycznej Jolanta Bibel – jedna z najlepszych mezzosopranistek nie tylko w tym kraju.


Myślałem jak też tym razem Jolanta Bibel zaśpiewa Amneris… Okazało się, że jak zawsze – znakomicie. Partnerowali jej równie świetni: Monika Cichocka (Aida), Krzysztof Bednarek (Radames), Zenon Kowalski (Amonasro). Wieczór w łódzkim Teatrze Wielkim był bardzo miły.
Nie zabrakło zabawnych sytuacji (po spektaklu, zza opuszczonej kurtyny) publiczność miała okazję wysłuchać chóralnego „Sto lat” w wykonaniu wszystkich artystów, a przeznaczonego Jubilatce. Widzowie zatrzymali się i… klaskali.

Nie zabrakło też, do czego bywalcy TW są już przyzwyczajeni, kompromitujących wpadek Marka Szyjko, który, gdyby ktoś nie wiedział – wciąż jest dyrektorem Teatru Wielkiego. W prologu pan Szyjko wszedł na scenę by złożyć stosowne hołdy pani Bibel. Przypomniał, że na łódzkiej scenie zadebiutowała jako Adalgisa w „Normie” Belliniego, mówiąc Adalgiza (poprawnie powinno być Adaldżiza), ale dyrektor teatru operowego nie musi przecież tego wiedzieć. Podobnie, jak nie musi widzieć, że nazwisko czeskiego kompozytora Antoniego Dworaka poprawnie wymawia się Dworzaka (to było a’propos partii Jirzibaby w „Rusałce”. „Ale obciach” – zauważył siedzący obok mnie meloman. Nie sposób nie przyznać racji.

piątek, 14 stycznia 2011

Pożegnaliśmy Krzysztofa Kolbergera. Nie towarzyszyłem mu w ostatniej drodze

Najpierw mama

Wczoraj pożegnaliśmy Krzysztofa Kolbergera. Nie wziąłem udziału w pogrzebie, bo musiałem być w redakcji. Przyszedłem spóźniony (choć niby w Warszawie mieszkam najbliżej), ale jechałem z Łodzi, gdzie zmagam się z chorobą.

To nie tak, że w Łodzi się zmagam, a w Warszawie nie. Bo nie ja choruję. Zmagam się z chorobą mamy. No i nie byłem na pogrzebie Krzysia, bo świtem zmagałem się z chorobą w Łodzi, a przed południem z zajęciami w pracy.
W „Super Expressie” jestem od „przed chwilą”, a co chwilę „uciekam”. Na początku tylko na studia, od półtora miesiąca wygospodarowuję każdą wolną chwilę, by załatwiać najważniejsze sprawy w Łodzi. Sytuacja weryfikuje podejście do życia. Truizm. Ale kiedy zdajemy sobie z niego sprawę? Zawsze (no, może prawie zawsze) najważniejsza była dla mnie praca. A teraz nie jest najważniejsza, bo najważniejsze jest przywracanie mamy do świata. I to zajęcie kradnie mi czas dla pracy, odbiera mi czas na pisanie książki, którą powinienem oddać w końcu grudnia. Obym oddał w końcu stycznia.
I nie towarzyszyłem Krzysiowi w ostatniej drodze. W lutym pójdę na cmentarz, zapalę świeczkę, pożegnam się z Nim indywidualnie. Krzysiek nie miałby pretensji. Przekonywałby, że najpierw mama…

Nie spodziewałem się, ale w redakcji spotykam się z niezwykłą dziś życzliwością, zrozumieniem (to akurat nie dziwne, bo ludzie pracują tu empatyczni, mili, inteligentni i wrażliwi) i to od wszystkich. Poczynając od Sławka Jastrzębowskiego - który na każdym kroku potwierdza prawdę, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie - po wszystkich ludzi, którzy właśnie mnie poznali. Marcin Kowalczyk, którego zastępuję, powiedział mi dziś, że „nie ma sprawy, sytuacja losowa, nie martw się”. Sławek, że „teraz nie ma nic ważniejszego, jak mama”. Dziękuję i przepraszam.

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Teatr Muzyczny Roma w Warszawie: "Les Miserables" i Łukasz Zagrobelny oraz Marcin Mroziński

Gavroche ukradł spektakl


Oblicza się, że na świecie zagrano 38 tysięcy spektakli „Les Miserables”, które obejrzało 55 milionów widzów. Liczby robią wrażenie. Podobnie jak warszawskie przedstawienie, które w Teatrze Roma wyreżyserował Wojciech Kępczyński – dyrektor i autor największych sukcesów tego teatru.

„Les Miserables” uznawany jest za króla gatunku z racji dobrze skonstruowanego libretta Alaina Boublila i Herberta Kretzmera (opartego na „Nędznikach” Victora Hugo) i znakomitej muzyki Claude-Michela Schönberga, który, że tak powiem, nie oszczędzał na inwencji i skomponował kilka prawdziwych hitów, np. „Who Am I?”, „One Day More", „Do You Hear the People Sing”.

W inscenizacji podpisanej przez Kępczyńskiego uderza asceza – dotąd obca stylistyce reżysera. I, przyznam zaskoczony, że właśnie oszczędne, symboliczne i kameralne sceny zrobiły na mnie największe wrażenie. W musicalu wydaje się ryzykowne pozostawienie aktora samego na pustej scenie, śpiewającego w delikatnej poświacie ledwie świecącego reflektora. A jednak. „Les Miserables” i zawarte w musicalu emocje pozwalają na taką właśnie interpretację.

Ale Kępczyński nie byłby sobą, gdyby nie skusił się na efekty specjalne, a te mają to do siebie, że im ich mniej, tym atrakcyjniejsze. Kępczyński używa ich oszczędnie i romantycznie (scena śmierci Javerta jest tak ładna, że aż kiczowa), ale momentami nierozważnie (barykada). W pewnej chwili powstaje wrażenie, jakby wszystkiego było za dużo.

Niestety, coś jest w tym przedstawieniu, co nie do końca pozwala mi uczciwie się nim zachwycić. To niektóre sceny zbiorowe, dryfujące w kierunku rodzajowości. I wcale nie o typowo musicalowy rozmach tu chodzi, bo np. scena balu rozmach ma, ale rodzajowa jest tu tylko para bohaterów (upiorni małżonkowie Thenardier) - prowadzona zresztą konsekwentnie i zgodnie z librettem - co zresztą przydaje scenie klimatu i pewnej symboliki. Jakoś nie a’propos wydały mi się sceny uliczne, a zwłaszcza scena w domu publicznym z pracownicami tak ciężko harującymi, że niemal każda miała zdarte i broczące krwią uda i łydki.

Siłą warszawskiej premiery, poza inscenizacją, są muzycy świetnie grający pod niezawodną batutą Macieja Pawłowskiego (zresztą nie pamiętam, żeby Pawłowski przygotował w „Romie” coś, co nie było by na szóstkę z plusem) oraz wokaliści: bez zarzutu śpiewający Janusz Kruciński (Valjean), Ewa Lachowicz (Eponine), Marcin Mroziński (Marius), Łukasz Zagrobelny (Emjolvas). Ale aktorsko przedstawienie odebrał wszystkim Aleksander Kubiak – chłopiec, który rolą Gavroche’a poruszył i zachwycił wszystkich widzów. Scenicznej swobody i pewności mogą mu zazdrościć najlepsi.

,

sobota, 8 stycznia 2011

Krzysztof Kolberger nie żyje

Na początku była awantura (c.d.)

Wczoraj zamieściłem początek tekstu, jaki ukazał się w dzisiejszym wydaniu "Super Expressu". Dziś link i przekierowanie do całości.
Trudno mówić i pisać o nim, że już go nie ma, chociaż, co może zabrzmieć okrutnie, śmierć Krzysia dla nikogo nie była zaskoczeniem: chorował blisko 20 lat. Miałem szczęście poznać Krzyśka zanim dopadła go choroba. Okoliczności naszego pierwszego spotkania były jak najbardziej zawodowe oraz nieprzyjemne. A miejsce... Obóz koncentracyjny w Oświęcimu.

Poznaliśmy się w

piątek, 7 stycznia 2011

Zmarł Krzysztof Kolberger

Na początku była awantura


Trudno mówić i pisać o nim, że już go nie ma, chociaż, co może zabrzmieć okrutnie, śmierć Krzysia dla nikogo nie była zaskoczeniem: chorował blisko 20 lat. Miałem szczęście poznać Krzyśka zanim dopadła go choroba. Okoliczności naszego pierwszego spotkania były jak najbardziej zawodowe oraz nieprzyjemne. A miejsce... Obóz koncentracyjny w Oświęcimu.
 
Jutro w "Super Expressie" kilka moich słów o Krzyśku, napisanych na prośbę redaktora naczelnego. Słów prywatnych, ale jednak dość oficjalnych. Nie napisałem, że poza Anną Dymną nikt tak w Polsce nie mówił wiersza, nie napisałem jak trawiony chorobą rzucał palenie, czy rezygnował z alkoholu, jak czasem wpadał do mnie, albo ja do niego.
 
Napisałem dwie rzeczy, które mną poruszyły. A więc Krzyśka normalność i bycie ponad, kiedy przyszedł, pokłócony ze mną, zaciągnąć mnie na bankiet, i kiedy po raz pierwszy uściskałem go po kolejnej upiornej operacji. W uścisku trzymałem nawet nie połowę dawnego Krzyśka. Poczułem, jak wymyka się nam z rąk. Ale po tym spotkaniu były kolejne i wydawało się, że Krzysiek pokona wszystko. Nie pokonał, ale też nie jest tak, że choroba go zwyciężyła. Do zobaczenia Krzysiu.