Co i komu ukradł Szostak?
Chyba wszyscy kolejni dyrektorzy łódzkiego Teatru Wielkiego
mieli w planie wystawienie „Turandot”. Dlaczego przez blisko 50 lat TWŁ i ponad
60 lat opery w Łodzi zamiar ten nie został zrealizowany? Czy dyrektorzy
rezygnowali bo zazwyczaj brakowało obsady, czy dlatego, że kasa okazywała się
zbyt pusta, jak na przedsięwzięcie powołania na scenę chińskiego cesarstwa baśniowej
epoki cesarza Altouma?
Trzeba było odwagi dyrektora Pawła Gabary, by plan własny, a
przy okazji kilku poprzedników, zrealizować. Łódź nareszcie ma swoją inscenizację
ostatniej, niedokończonej przez Pucciniego, opery. Inscenizację zaskakującą w
swej oryginalności.
„Turandot” to jedność miejsca, czasu i akcji. Na cesarskim
dworze, i wokół niego, rozgrywa się akt strzelistej miłości Kalafa, która w
finale pokonuje zimne wyrachowanie, choć w istocie strach księżniczki Turandot.
Prostym w sumie perypetiom, choć nie brak tu okrucieństwa, przygląda się dwór
cesarski i lud chiński, chętnie oceniając bohaterów. Wyrafinowanie miesza się tu
z prostactwem, przepych z biedą, duma ze strachem. A Pucciniemu świetnie
komponowało się swą pierwszą (i ostatnią niestety) wielką operę z bogatym tłem
społecznym, co słyszymy dziś w rozbudowanej i zachwycająco poprowadzonej partii
chóru.
W łódzkiej inscenizacji jest nieco inaczej: nie ma pałacu,
nie ma kontrastu między pysznym dworem cesarskim a ubogim ludem Pekinu. Przedstawienie
Adolfa Weltschka (inscenizacja, reżyseria, dekoracje, światła) jest w istocie
spektaklem złożonym w hołdzie powojennej biedzie teatralnej. I trochę stylowi
podlizującemu się wówczas nowej, socjalistycznej władzy. Z szaro-burego tłumu
wyróżniają się: złotą koroną Turandot i barwnymi szlafrokami trzej ministrowie.
Nie ma wspaniałego pałacu, nie ma wielkiego miasta. Nawet cesarz nie zasiada tu
centralnie na monumentalnym tronie, a całkiem z boczku, na taboreciku, jakby
nie chciał narzucać się swoją burżuazyjnością…
Trochę może dziwić dziś decyzja przywoływania na scenę
smutnych i biednych czasów powojennych, kiedy to teatry grały ambitny repertuar,
ustawiając na scenie bardziej lub mniej zniszczone w zawierusze dekoracje,
zakładając uratowane kostiumy nie kryjące, że czas świetności dawno już mają za
sobą. Tym bardziej dziwi w kontekście tytułu, który obrósł taką tradycją
inscenizacyjną, jak „Turandot”. I to tradycją przebogatej wystawy… Reżyserowi zresztą nie sposób odmówić
konsekwencji: sposób ustawienia scen jest żywcem przeniesiony z czasów, kiedy w
operze nikt z występujących nie musiał grać ani pokazywać emocji (nawet ruszać
się nie musiał), bo wystarczyło że stał i śpiewał. I tak jest w łódzkiej „Turandot”:
wszyscy stoją i starają się śpiewać zgodnie ze wskazaniami batuty dyrygenta, na
niej koncentrując całą swą uwagę.
Muzycznie przedstawienie przygotował Antoni Wit, który
zrezygnował z emocjonalnego prowadzenia opery, na korzyść wyciszania orkiestry
(wszyscy doskonale przygotowani, grali technicznie i intonacyjnie nienagannie) w
najtrudniejszych dla solistów momentach. Skutkiem czego efekty dramatyczne nie
były osiągane jednoczesnym wzmocnieniem dynamiki orkiestry i śpiewaków (In
questa reggia wraz z całą sceną z zagadkami, Nessun dorma, cały finał), a
ściszeniem w orkiestronie tak dużym, aż głosy Lilli Lee (Turandot) i Charlesa
Kima (Kalaf) mogły sprawiać wrażenie odpowiednich do śpiewania tych partii. Oboje
koreańscy soliści starali się, co było słychać, i co można docenić.
Ze szczególną sympatią słuchałem za to chóru. Zespół ma tu
spore zadanie i przygotował się do niego bardzo starannie (najpewniej pod czułą
opieką nowego szefa – Dawida Jarząba). Pięknie też wszystkie głosy zaśpiewały,
co mnie cieszyło i zachwyciło, ale… Żeby nie wiem jak chór się starał, choćby
nawet wyszedł ze skóry, to z 60 osobowego nie stanie się 100-120 osobowym.
Nawet 500 plus tu nie pomoże. A do „Turandot” przydałaby się wzmocniona obsada.
Bardzo by się przydała. Słychać to gołym uchem i widać gołym okiem, gdy spojrzeć
w partyturę. Swoją drogą - gęstość orkiestracji jest imponująca.
Premierowe przedstawienie przyniosło mi wszelako duże
wzruszenie i dreszcz emocji. To była scena, kiedy ślepy Timur (Grzegorz
Szostak) rozpaczał nad zwłokami Liu (Dorota Wójcik). To był moment, który
powinien rozciągnąć się (i trwać) nad całym spektaklem: moment pięknego
intonacyjnie, emocjonalnego śpiewania, zespolony z przejmującą kreacją
aktorską. Są artyści, którym do stworzenia takiej kreacji wystarczy moment
właśnie. I jak widać Grzegorz Szostak do nich należy. Mogę śmiało powiedzieć,
że w Łodzi Szostak ukradł „Turandot” wszystkim. Widocznie tak miało być.