Fortuna kałem sie tuczy


sobota, 14 maja 2016

„Turandot” po raz pierwszy w historii opery łódzkiej

Co i komu ukradł Szostak?



Chyba wszyscy kolejni dyrektorzy łódzkiego Teatru Wielkiego mieli w planie wystawienie „Turandot”. Dlaczego przez blisko 50 lat TWŁ i ponad 60 lat opery w Łodzi zamiar ten nie został zrealizowany? Czy dyrektorzy rezygnowali bo zazwyczaj brakowało obsady, czy dlatego, że kasa okazywała się zbyt pusta, jak na przedsięwzięcie powołania na scenę chińskiego cesarstwa baśniowej epoki cesarza Altouma?
Trzeba było odwagi dyrektora Pawła Gabary, by plan własny, a przy okazji kilku poprzedników, zrealizować. Łódź nareszcie ma swoją inscenizację ostatniej, niedokończonej przez Pucciniego, opery. Inscenizację zaskakującą w swej oryginalności.
„Turandot” to jedność miejsca, czasu i akcji. Na cesarskim dworze, i wokół niego, rozgrywa się akt strzelistej miłości Kalafa, która w finale pokonuje zimne wyrachowanie, choć w istocie strach księżniczki Turandot. Prostym w sumie perypetiom, choć nie brak tu okrucieństwa, przygląda się dwór cesarski i lud chiński, chętnie oceniając bohaterów. Wyrafinowanie miesza się tu z prostactwem, przepych z biedą, duma ze strachem. A Pucciniemu świetnie komponowało się swą pierwszą (i ostatnią niestety) wielką operę z bogatym tłem społecznym, co słyszymy dziś w rozbudowanej i zachwycająco poprowadzonej partii chóru.
W łódzkiej inscenizacji jest nieco inaczej: nie ma pałacu, nie ma kontrastu między pysznym dworem cesarskim a ubogim ludem Pekinu. Przedstawienie Adolfa Weltschka (inscenizacja, reżyseria, dekoracje, światła) jest w istocie spektaklem złożonym w hołdzie powojennej biedzie teatralnej. I trochę stylowi podlizującemu się wówczas nowej, socjalistycznej władzy. Z szaro-burego tłumu wyróżniają się: złotą koroną Turandot i barwnymi szlafrokami trzej ministrowie. Nie ma wspaniałego pałacu, nie ma wielkiego miasta. Nawet cesarz nie zasiada tu centralnie na monumentalnym tronie, a całkiem z boczku, na taboreciku, jakby nie chciał narzucać się swoją burżuazyjnością…
Trochę może dziwić dziś decyzja przywoływania na scenę smutnych i biednych czasów powojennych, kiedy to teatry grały ambitny repertuar, ustawiając na scenie bardziej lub mniej zniszczone w zawierusze dekoracje, zakładając uratowane kostiumy nie kryjące, że czas świetności dawno już mają za sobą. Tym bardziej dziwi w kontekście tytułu, który obrósł taką tradycją inscenizacyjną, jak „Turandot”. I to tradycją przebogatej wystawy…  Reżyserowi zresztą nie sposób odmówić konsekwencji: sposób ustawienia scen jest żywcem przeniesiony z czasów, kiedy w operze nikt z występujących nie musiał grać ani pokazywać emocji (nawet ruszać się nie musiał), bo wystarczyło że stał i śpiewał. I tak jest w łódzkiej „Turandot”: wszyscy stoją i starają się śpiewać zgodnie ze wskazaniami batuty dyrygenta, na niej koncentrując całą swą uwagę.
Muzycznie przedstawienie przygotował Antoni Wit, który zrezygnował z emocjonalnego prowadzenia opery, na korzyść wyciszania orkiestry (wszyscy doskonale przygotowani, grali technicznie i intonacyjnie nienagannie) w najtrudniejszych dla solistów momentach. Skutkiem czego efekty dramatyczne nie były osiągane jednoczesnym wzmocnieniem dynamiki orkiestry i śpiewaków (In questa reggia wraz z całą sceną z zagadkami, Nessun dorma, cały finał), a ściszeniem w orkiestronie tak dużym, aż głosy Lilli Lee (Turandot) i Charlesa Kima (Kalaf) mogły sprawiać wrażenie odpowiednich do śpiewania tych partii. Oboje koreańscy soliści starali się, co było słychać, i co można docenić.
Ze szczególną sympatią słuchałem za to chóru. Zespół ma tu spore zadanie i przygotował się do niego bardzo starannie (najpewniej pod czułą opieką nowego szefa – Dawida Jarząba). Pięknie też wszystkie głosy zaśpiewały, co mnie cieszyło i zachwyciło, ale… Żeby nie wiem jak chór się starał, choćby nawet wyszedł ze skóry, to z 60 osobowego nie stanie się 100-120 osobowym. Nawet 500 plus tu nie pomoże. A do „Turandot” przydałaby się wzmocniona obsada. Bardzo by się przydała. Słychać to gołym uchem i widać gołym okiem, gdy spojrzeć w partyturę. Swoją drogą - gęstość orkiestracji jest imponująca.

Premierowe przedstawienie przyniosło mi wszelako duże wzruszenie i dreszcz emocji. To była scena, kiedy ślepy Timur (Grzegorz Szostak) rozpaczał nad zwłokami Liu (Dorota Wójcik). To był moment, który powinien rozciągnąć się (i trwać) nad całym spektaklem: moment pięknego intonacyjnie, emocjonalnego śpiewania, zespolony z przejmującą kreacją aktorską. Są artyści, którym do stworzenia takiej kreacji wystarczy moment właśnie. I jak widać Grzegorz Szostak do nich należy. Mogę śmiało powiedzieć, że w Łodzi Szostak ukradł „Turandot” wszystkim. Widocznie tak miało być.