Konina rzucał perły przed wieprze
Kilka dni temu, 18 grudnia, uczestniczyłem w premierze, co ja mówię, w światowej prapremierze opery Marty Ptaszyńskiej pt. "Kochankowie z klasztoru Valldemosa". I było to doświadczenie dojmujące.
Pomijam już błąd w tytule (nie ma klasztoru Valldemosa, jest klasztor w Valldemosie), ale nie pominę treści libretta. Głównymi bohaterami autor - Janusz Krasiński - uczynił Fryderyka Chopina i jego kochankę George Sand. A więc dwoje nie tylko znakomitych, ale znanych, popularnych i cenionych artystów pierwszej połowy XIX stulecia. Dziś pewnie widzielibyśmy ich w szeregach celebrytów, ale współcześni im podziwiali ich na salonach.
Co innego podziwiać salonowe pustosłowie, a co innego poznać charakter i temperament wielkich osobowości. No, niestety, nie to zainteresowało autora. Krasiński rozwodzi się w swym tekście nad opadami deszczu, słońcem, które świeci, kwiatami, które pachną i... nierogacizną, która płynie statkiem, podczas gdy rogacizna (koza) statkiem nie płynie, ma za to zostać unicestwiona. Że robię sobie żarty i kpię? Nic bardziej błędnego: mówię najzupełniej serio. W tej pseudooperze pojawia się tylko raz rodzaj arii w wymiarze szczątkowym, która traktuje o kozie. O kozie, którą kazano zabić po wyjeździe protagonistów z Majorki. Tekst "Nie zabijaj kozy, kozy nie" doczekał się w muzyce powtórzeń, długich fraz, a nawet w słowie "koza", na samogłosce "o" koloratury. Nieoczekiwanie doszło do autoparodii.
Rozbawienie wywołuje i libretto, i muzyka Marty Ptaszyńskiej, skąpana w umarłej 40 lat temu awangardzie lat 60. Ale taka jest Ptaszyńska i jej nieśmiertelny styl. Trzeba być kompletnie niezorientowanym we współczesnej muzyce, żeby zamawiać u tej artystki operę.
Ale czego wymagać od wołu ponad sztukę mięsa? Marek Szyjko od dwóch i pół roku kieruje Teatrem Wielkim w Łodzi i, jak dotąd, niczego nie dowiedział się o operze. Śmiać mi się chciało, kiedy – jako dyrektor zamawiający (wcześniej szczycił się tym, że zamówił ten utwór) – oklaskiwał kompozytorkę na premierze: był chyba jedynym, spośród widzów niemal całego amfiteatru.
Spektakl wyreżyserował, we własnej scenografii, Tomasz Konina. I muszę przyznać, że podziwiam go za ten czyn heroiczny, bo sam uciekałbym przed tą muzyka i librettem gdzie pieprz rosnie. Nie zaryzykuję wiele pisząc, że Konina rzucał perły (swojego talentu) przed wieprze ("talentów" kompozytorki i librecisty).
Tym wielkim nieporozumieniem, jakim są "Kochankowie z klasztoru Valldemosa", Teatr Wielki w Łodzi niechlubnie wpisał się w obchody 200-lecia urodzin Fryderyka Chopina. Niestety, Marek Szyjko zdążył już wszystkich przyzwyczaić do, delikatnie mówiąc, swej niezgrabności i nieudacznictwa. Gołosłowny nie będę, przykłady w następnym wpisie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz