Fortuna kałem sie tuczy


sobota, 26 czerwca 2010

Kiri Te Kanawa w Teatrze Wielkim

Kosztowna śpiewaczka, tania elegancja

Kiri Te Kanawa, światowej sławy śpiewaczka, wystąpiła w Teatrze Wielkiem Łodzi, w jedynym w Polsce koncercie, zorganizowanym przy okazji europejskiego tournee artystki. Po zapoznaniu się z propozycją śpiewaczki nie sposób odnieść wrażenia, że Kiri Te Kanawa dokonuje aktu wyprzedaży swej dawnej świetności. Przykro powiedzieć, ale nie da się nawet nazwać łódzkiego koncertu „odcinaniem kuponów” od wcześniejszych dokonań i sławy.


Słuchałem Kiri Te Kanawa setki razy (niestety, nigdy wcześniej na żywo), i setki razy zachwycałem się jej fenomenalnym głosem, rzeźbiącym najpiękniejsze frazy w jej koronnych partiach mozartowskich i straussowskich. Stanowiła dla mnie przez lata wzór wdzięku jako Małgorzata w „Fauście” Gounoda, a duet Zuzanny i Hrabiny - Te Kanawa i Mirella Freni - („Wesele Figara”) do dziś uważam za niedościgniony. Właściwie jedyną „wpadką” Te Kanawa było nagranie „Toski”.

Niestety, czas jest największym wrogiem człowieka. O ile łaskawie obchodzi się z urodą artystki – mimo 67 lat jest niezwykle piękna – to już dla kondycji wokalnej okazał się okrutny.

Kiri Te Kanawa rozpoczęła swój występ od arii mozartowskich, bo lekkie prowadzenie głosu dobre jest na rozśpiewanie. Ale to rozśpiewanie było bardzo mizerne. Nie zaowocowało w Richardzie Straussie gęstymi emocjami, mrokiem interpretacji, ani – niestety – mocą wolumenu. Te Kanawa dłuższe, wymagające pewnego wysiłku frazy śpiewała niezwykle ostrożnie, cały czas próbując trzymać głos w dyscyplinie zezwalającej każdej chwili na ucieczkę w wygodniejszą emisję. Co zdarzyło się kilka razy. Kiedy już decydowała się na „wzięcie” forte (umiarkowanego), jej głos wibrował ponad granice wyznaczone przez estetykę.

Śpiewaczka postawiła na śpiewanie subtelne, ciche, ale… piana w średnicy skali, i pod nią, nie były słyszalne wcale. Nagrodzone burzliwymi oklaskami Summertime z „Porgy and Bess” Gershwina było ledwie echem lirycznej arii. Dość krępujące było też słuchać wokalizy Rachmaninova – taka forma śpiewania potrafi najdotkliwiej obnażyć niedostatki głosu.

Najlepiej wypadły dwa bisy. Artystka uspokojona, że nie przydarzyła się katastrofa, pozwoliła sobie na kilka momentów prawdziwie operowego śpiewu. Mimo wszystko aria Adriany z „Adriany Lecouvreur” Cilei, ani uwielbiana przez publiczność O Mio babino caro Lauretty z „Gianniego Schicchi” Pucciniego nie brzmiały tak, by mogły zadowolić oczekiwania średnio wymagającego słuchacza.

Nieoczekiwanie bohaterem wieczoru, zwłaszcza drugiej części, stała się Orkiestra Teatru Wielkiego, prowadzona batutą Juliana Reynoldsa. Mnie najbardziej podobała się błyskotliwie zagrana uwertura do „Kandyda” Bernsteina.

W kuluarach wiele mówiono o honorarium artystki. Wyniosło ono ponoć 100 tysięcy euro. Ciekawe z jakiej kwoty dokonano tej, mimo wszystko, wcale nie atrakcyjnej przeceny?

W Teatrze Wielkim potaniała też elegancja. Fragment schodów wiodących do teatru i „szpaler” w dolnym foyer wyłożono czerwonym dywanem, wzdłuż którego ustawiono drzewka choinkowe w doniczkach owiniętych flizeliną. A dyrektor teatru – Marek Szyjko – zapowiadał ze sceny Te Kanawę jako „Dame Kiri Te Kanawa”. Kiedy 15 lat temu brytyjska królowa nadała ten tytuł śpiewaczce, mówiło się „dejm”. Może zaszły zmiany, jakich nie zauważyłem?

3 komentarze:

  1. Szary człowiek26 czerwca 2010 17:08

    "... jej głos wibrował ponad granice wyznaczone przez estetykę." - boskie ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję. Łatwiej było napisać. Gorzej - słuchać. To nie było boskie ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. 2L: wg mnie Wielka Trójka kilka dni temu wibrowała całkiem bosko. i to potrójnie. :-)
    i tym bardziej się cieszę, że byłem tam, gdzie byłem, a nie było mnie tam, gdzie nie było...

    OdpowiedzUsuń