Fortuna kałem sie tuczy


piątek, 21 września 2018

43 Festiwal Polskich Filmów Fabularnych

Nagrody przyznałem (hihihi) 



Jutro wieczorem jury ogłosi werdykt, a tu moje nagrody, i spekulacje na temat werdyktu. Mam sporo rozterek, jak nigdy wcześniej...

Pierwsza sprawa: pełnym dziełem filmowym jest dla mnie "Zimna wojna". Tak się z pewnością nie stanie, ale ja, poza Grand Prix przyznałbym temu filmowi również nagrody: za reżyserię, scenariusz, zdjęcia, scenografię, muzykę i za pierwszoplanowe role: kobiecą i męską.
Odrzucając jednak taką możliwość spróbuję kombinować...

Grand Prix - "Zimna wojna" uparcie jednak nie widzę konkurencji
Nagroda specjalna jury - "Kler" choć jury pewnie uzna, że "Twarz"
Reżyseria - Marek Koterski - "7 uczuć" albo Janusz Kondratiuk - "Jak pies z kotem"
Scenariusz - Marek Koterski - "7 uczuć"  albo Wojciech Smarzowski - "Kler"
Zdjęcia - Jacek Podgórski -  "Krew boga"
Debiut - Adrian Panek - "Wilkołak"
Scenografia - Zbigniew Dalecki, Paweł Jarzębski - "Kamerdyner"
Kostiumy - Małgorzata Braszka, Ewa Krauze, Małgorzata Gwiazdecka, Magdalena Bem, Izabela Stronias - "Kamerdyner"
Muzyka - uparcie nie widzę konkurencji - "Zimna wojna", bo muzyka jest tu jednym z bohaterów
A tu rozdaję hojnie, bo pięknych ról było wiele:
Pierwszoplanowa rola kobieca - jeśli uznać, że w "Zabawa zabawa" są 3 role pierwszoplanowe, to Dorota Kolak lub Gabriela Muskała w "Fudze" albo w "7 uczuciach", choć w tym filmie właściwie nie ma roli kobiecej pierwszoplanowej
Pierwszoplanowa rola męska - Olgierd Łukaszewicz - "Jak pies z kotem", (jeśli uznać, że w "Klerze" są 4 role pierwszoplanowe, to Janusz Gajos
Drugoplanowa rola kobieca - Gabriela Muskała w "7 uczuć" (jeśli uznać, że to rola drugoplanowa), Dorota Pomykała w "Autsajderze"
Drugoplanowa rola męska - Janusz Gajos w "Klerze" (jeśli uznać, że to rola drugoplanowa)/  Łukasz Simlat w "Fudze"
Gdyby była nagroda za nastrój, przyznałbym ją "Ułaskawieniu" Jana Jakuba Kolskiego

Na zdjęciu: Gabriela Muskała i Łukasz Simlat w filmie "Fuga"

czwartek, 20 września 2018

43 Festiwal Polskich Filmów Fabularnych

"Eter", czyli dwa w jednym




Kinga Dębska, autorka filmu "Moje córki krowy", sięgnęła po temat alkoholizmu. Trzy bohaterki w różnym wieku to trzy osobne opowiadania połączone montażem w całość. Film jest raczej telewizyjny, tematu nie zgłębia, trochę moralizuje. Na uwagę zasługuje świetna rola Doroty Kolak. I już.
"Eter" to tytuł filmu Krzysztofa Zanussiego. Główny bohater jest lekarzem niebezpiecznie eksperymentującym z eterem. Niebezpiecznie dla siebie (ale ryzyko to jego napędowa siła) i innych. Trochę thriller w kostiumach sprzed I wojny światowej. Bohater, grany przez Jacka Poniedziałka, ma jeszcze jedno marzenie: nauka zmieni świat, potęga rozumu (w jego przypadku również umiejętność manipulacji) sprawi, że będzie umiał panować nad innymi. Film ma dwa finały, po których przychodzi... drugi film (z kolejnym finałem), w którym to suplemencie okazuje się, że pierwsza część była niby faustowska (pojawia się też i Małgorzata), a druga to dowód wprost na istnienie diabła. Artysta wie więcej...
Przedostatni dzień festiwalu przyniósł mi jeszcze "Wilkołaka" w reżyserii Adriana Panka. Jest to horror, ale dość specyficzny: jego bohaterami są dzieci oswobodzone po wyzwoleniu z obozu Gross-Rosen. Umieszczone w opuszczonym pałacu, dzieci bez dzieciństwa, próbują uczyć się życia w nowej rzeczywistości, co trudne również dlatego, że brakuje żywności i wody. Tymczasem jedną traumę zastępuje druga: pałac otaczają zdziczałe, wygłodniałe esesmańskie owczarki. Przyznam, że podczas projekcji miałem poczucie dyskomfortu: zastanawiałem się bowiem czy wykorzystanie tragedii dzieci jako tła do horroru, nie jest nadużyciem. Owszem, można zastanawiać się i znaleźć wartość dodaną (bo film płaski nie jest), jednak mimo wszystko mam wątpliwości. W ramach "rekompensaty" za trzy zakończenia "Eteru", "Wilkołak" zakończenia nie ma.

środa, 19 września 2018

43 Festiwal Polskich Filmów Fabularnych

Półmetek


Tegoroczny festiwal przekroczył półmetek, a to znaczy, że większość filmów już za mną.Mogę zatem pokusić się o przypuszczenie, że to dobry festiwal. Już teraz widać, że więcej tu filmów dobrych (wśród nich są też bardzo dobre), niż słabych czy złych. Dziś zobejrzałem cztery tytuły. Kończąc wtorek "Klerem", środę zacząłem od "Krwi boga" w reżyserii Bartosza Konopki. Z XXI wieku przeniosłem się do wczesnego średniowiecza, na wyspę pogan podbijaną przez rycerza - biskupa, owszem chrześcijańskiego (może to nie jest doskonała terminologia, ale nie aspiruję do biegłości w tej dziedzinie). Film nie jest długi, ale trwa wieczność. W wymowie antychrześcijański, bo jednak nie antyreligijny. Prosty, a zarazem męczący w odbiorze. Rzecz dla koneserów kina, nie koniecznie tych najbardziej, że tak powiem, wytrawnych.
Później przyszedł czas na "Dziurę w głowie" i był to najtrudniejszy czas dzisiaj. Film podpisał Piotr Subbotko (reżyseria i scenariusz). Mamy tu mnogość tropów interpretacyjnych, dość jednak bałamutnie prowadzących do jednego punktu. Nie będę spojlerował, wytrwali (tacy, którzy lubią, kiedy kwadrans w kinie staje się wiecznością) przekonają się, że ten punkt to tylko fabuła... Pokładów głębi nie doszukałem się, choć czasu było dużo. Na osłodę: Bartłomiej Topa w zupełnie dobrej roli, którą precyzyjnie opracował.
Dzień osłodził mi Janusz Kondratiuk, który zrobił film o sobie, swoim bracie Andrzeju (a raczej o Andrzeju w rzeczywistości po udarze mózgu), swojej bratowej - Idze Cembrzyńskiej. Poruszający i mocny film o odchodzeniu, o umiejętności i nieumiejętności godzenia się z dramatyczną rzeczywistością. Film pełen humoru i głębokiej zadumy nad życiem, kreacją, rodzinnymi więzami. Trochę wiwisekcja. Przypuszczam (może będę nieprofesjonalny, ale to mój blog, a nie gazeta), że w sposób szczególny odbiorą go osoby, które bezpośrednio zetknęły się z odchodzeniem najbliższej osoby, dotkniętej udarem. Ja tak właśnie go odebrałem. Film mądry, zrobiony ręką mistrza. A do tego mamy w "Jak pies z kotem" piękne kreacje Aleksandry Koniecznej, Olgierda Łukaszewicza, Roberta Więckiewicza i Bożeny Stachury. Ukłony.
Na koniec "7 uczuć" Marka Koterskiego, reżysera, którego uwielbiam i znam osobiście od ponad 30 lat. Marek - Adaś Miauczyński - znów mierzy się ze swoim życiem (w moim odczuciu wszystkie filmy Koterskiego są autoportretem), tym razem na poziomie 5 klasy szkoły podstawowej. Wszystkie dzieci grane są przez ulubionych aktorów Marka, których znamy z jego wcześniejszych filmów. Adasia tym razem gra syn Marka - Michał, a zakochaną w nim dziewczynkę - żona Marka - Małgorzata Bogdańska. W obsadzie również Katarzyna Figura, Gabriela Muskała, Marcin Dorociński, Andrzej Chyra, Andrzej Mastalerz, Robert Więckiewicz, Maja Ostaszewska, Adam Woronowicz... Istna plejada gwiazd, dająca popis swoich umiejętności. Film jest dość zaskakujący, ma momenty porywające i chwile, kiedy autocytaty nie porywają. Czy będzie sukces porównywalny z "Dniem świra", "Nic śmiesznego" czy "Domem wariatów" - nie wiem. Wypowiedź jest jednak ważna, bo Koterski nie odzywa się, kiedy nie ma nic do powiedzenia.

wtorek, 18 września 2018

43 Festiwal Polskich Filmów Fabularnych

Klarowny "Kler" 

Andrzej Jakimowski to solidny reżyser z doświadczeniem. Tym bardziej zaskakuje "Pewnego razu w listopadzie" - film, który, jak sądzę, w zamierzeniu miał być mocną wypowiedzią na temat odradzającego się w Polsce nazizmu. "Urozmaicenie" scenariusza (szytego grubą nicią) o wątki warszawskiej afery reprywatyzacyjnej oraz aluzje do zamordowania przez policjantów  Igora Stachowiaka we Wrocławiu już wytrącają równowagę, ale jeśli dodać do tego ckliwy wątek pieska, który staje się kontrapunktem całej opowieści, to szala drastycznie przechyla się na stronę banalnego kiczu.
Zamiast dramatycznego krzyku ostrzeżenia, mamy rodzajowe obrazki, a na koniec coś w rodzaju happy endu: piesek się znalazł i teraz wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie. Przyznam, że jestem zbulwersowany tym, jak zmarnowano temat. Całości dopełniają złe efekty specjalne i komputerowe. Okazuje się również, że nawet Agata Kulesza nie jest w stanie stworzyć pełnokrwistej bohaterki na ekranie, gdy w scenariuszu postać jest papierowa.


Poza konkursem obejrzałem "Dywizjon 303". Kiedy Styka malował Matkę Boską ta mu się ukazała i rzekła: ty mnie Styka nie maluj na kolanach, ty mnie maluj dobrze. I realizatorzy "Dywizjonu" - idąc niejako na kompromis - dali portret polskich lotników odmalowany i na kolanach i dobrze. Nic więcej, nic mniej.
A skoro o Matce Boskiej: ta nie ukazuje się bohaterom "Kleru" Wojciecha Smarzowskiego. Bohaterowie tego filmu przed oczami mają karierę, wódkę, kochankę, nieoczekiwaną ciążę, molestowanie dzieci. 
Smarzowski, pokazując oblicze polskiego kleru, nie generalizuje: podchodzi do największego problemu kościoła katolickiego - pedofilii - poprzez pryzmat ludzkich ułomności i krzywd. Nie usprawiedliwia, ale też nie rzuca oskarżeniami na oślep. Jak przystało na artystę skupia się na człowieku i staje w obronie ofiar.
Wnikliwy widz dostrzeże aluzję, która wydaje się być najbardziej poważną diagnozą: struktura kościoła kojarzy się ze strukturą mafijną. Rządzą tu podobne mechanizmy: korupcja, szantaż, bezwzględność. Małe zło tworzy się na użytek obrony większego zła. Im wyższy poziom w hierarchii, tym ciężar gatunkowy zła większy. 
Sądzę, że ten film wywoła nowy rodzaj dyskusji o polskim kościele i kościele w ogóle. Dyskusji, która powinna trwać przez wiele kolejnych miesięcy, bo jest ona potrzebna. Dyskusji, która powinna być merytoryczna, choć zapewne nie unikająca emocji.
Nie jest to film w żadnej mierze plakatowy, choć wyraźnie jest to reakcja na społeczne zapotrzebowanie. I choć Smarzowski mówi otwartym tekstem, to robi to rozważnie, a jego argumenty są mocne. Tak mocne, jak odpowiedź kochanki księdza, kiedy ten pyta ją dlaczego nie zabezpieczyła się przed ciążą: "bo wiara mi nie pozwoliła".
Od strony formalnej film jest bez zarzutu: świetne zdjęcia, montaż, muzyka czy może sfera dźwięku, prowadzenie postaci. No i jeszcze znakomite kreacje aktorskie: Janusza Gajosa, Roberta Więckiewicza, Jacka Braciaka i Arkadiusza Jakubika. Zresztą sami Państwo ocenią: "Kler" wchodzi na ekrany kin już 28 września. 
I jeszcze jedna ważna sprawa: "Kler" to nie atak na wiarę, to obraz instytucji. Klarowny obraz.



W konkursie głównym pokazano dziś również komedię pt. "Juliusz". Nikt nie wytłumaczył dlaczego ten film znalazł się w konkursie, więc może dlatego nie zrozumiałem. Było bardziej żenująco, niż śmiesznie. 

43 Festiwal Polskich Filmów Fabularnych

Bajon długo o Kaszubach 




Tegoroczny, 43 Festiwal Polskich Filmów Fabularnych zainaugurowała uroczyście projekcja najnowszego filmu Filipa Bajona "Kamerdyner" - obok mnie siedział Jarosław Wałęsa, kandydat na prezydenta Gdańska - ale nie to wzbudziło w widzach emocje.
Filip Bajon powrócił do formy z czasów "Magnata", doskonale odnajdując się w epickiej opowieści o losie Kaszub, począwszy od roku 1900, na 1945 skończywszy. Dostaliśmy długi (dwie i pół godziny) film z piękną kreacją Anny Radwan i przemyślaną, konsekwentną drugoplanową rolą Marcela Sabata. Swoje "pięć minut" ma też tu świetny Łukasz Simlat. "Kamerdyner" to poruszająca opowieść o losie rodziny, wplecionej w koło trudnej historii. Opowieść o tym, że mimo wielu nauk, wciąż nie potrafimy wyciągać wniosków z doświadczeń. O tym, że przy każdym "zakręcie" historycznym dopuszczamy do utraty elit. Smutny i gorzki film z ambicjami: pouczenia ale nie moralizatorstwa. Na pewno warto iść do kina.
Nie zalecałbym tej fatygi w przypadku "Autsajdera": Adam Sikora zaliczył tu klasyczny wypadek przy pracy. Fabuła filmu, mimo opowiadania o trudnym okresie czasu wojennego, jest zbanalizowana, historia głównego bohatera (Łukasz Sikora stara się go uwiarygodnić) opowiedziana łopatologicznie i nader naiwnie. Powstał film telewizyjny, warsztatowo szkolny, formalnie archaiczny.
Interesującą pod każdym względem wydaje się być "Fuga" - film w reżyserii Agnieszki Smoczyńskiej wg. scenariusza Gabrieli Muskały, grającej główną rolę. To stricte festiwalowy film z pięknymi rolami Muskały i Łukasza Simlata (oboje na zdjęciu). Chociaż "piękne" to w tym kontekście nie jest właściwe słowo, bo obie role są zdecydowanie wstrząsające.  Opowieść o utracie tożsamości porusza i fascynuje. Jeszcze bardziej byłbym zachwycony, gdybym nie poznał pewnej, zawartej w scenariuszu, tajemnicy: widocznie największe wrażenie robią na mnie niedopowiedzenia. Sukcesu frekwencyjnego filmowi nie wróżę, ale nie na taki sukces obraz ten jest obliczony.
Wśród konkursowych, poniedziałkowych projekcji, pojawiła się też - obecna na ekranach - "Zimna wojna" Pawła Pawlikowskiego. Moim zdaniem to czarny koń tegorocznego festiwalu: polskie kino od lat nie miało tak głębokiej i wysmakowanej wypowiedzi, na dodatek ujętej w oszałamiającą formę. A do tego kreacje aktorskie Joanny Kulig, Tomasza Kota, Agaty Kuleszy i Borysa Szyca. Chyba nie jestem jedynym, który filmowi wróży deszcz nagród.
A we wtorek... zdecydowanie najgorętszy film tegorocznego festiwalu: "Kler" Wojciecha Smarzowskiego.

poniedziałek, 2 lipca 2018

Polka zwyciężczynią Europejskiego Konkursu Reżyserii Operowej

Karolina Sofulak najlepsza w Europie

Karolina Sofulak, polska reżyser operowa, zdobyła pierwszą nagrodę Europejskiego Konkursu Reżyserii Operowej w Zurichu. Pierwsze miejsce 10 edycji European Opernregie Preise ex aequo z Polką uzyskał brytyjski reżyser Gerard Jones. W tym roku uczestnicy konkursu przygotowywali koncepcję inscenizacyjną "Manon Lescaut" Giacoma Pucciniego.
Nagrodą dla Sofulak, poza honorarium, jest realizacja premiery "Manon...", podczas inauguracji przyszłorocznego Holland Park Festival w Londynie. Karolina Sofulak jest pierwszą w historii Polką - laureatką tego prestiżowego konkursu.
Sofulak jest absolwentką Studiów Filologiczno-Kulturoznawczych Europy Zachodniej Uniwersytetu Warszawskiego oraz międzyuczelnianego kierunku Reżyserii opery i innych form teatru muzycznego  PWST im. Ludwika Solskiego i Akademii Muzycznej w Krakowie. Dyplom reżyserski uzyskała w roku 2011, realizując "Traviatę" Giuseppe Verdiego na scenie Opery Bałtyckiej w Gdańsku.
W Polsce pracowała dotychczas przede wszystkim w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej jako asystent reżysera przy spektaklach Mariusza Trelińskiego, Davida Aldena oraz Keitha Warnera. Jako drugi reżyser oraz reżyser wznowień współpracowała z takimi teatrami jak: Opera North, Badisches Staatstheater Karlsruhe, Grange Park Opera, Chemnitz Opera, Teatro Regio di Torino, Opéra National de Bordeaux, Opéra de Dijon, Oper Wuppertal oraz English National Opera. Autorskie przedstawienia reżyserowała m.in. dla: Brighton Early Music Festival, Monteverdi Festival in Venice, London Festival of Baroque Music a także dla London Stroud Green Festival. Z dużym zainteresowaniem spotkała się również jej realizacja "Rycerskości wieśniaczej" Pietra Mascagniego, zrealizowana rok temu w Opera North.
Na przykładzie Karoliny Sofulak potwierdza się opinia mówiąca, że łatwiej jest być docenionym poza naszymi granicami. Trzymamy kciuki, również za - oby liczne - polskie realizacje.

niedziela, 27 maja 2018

Filharmonia Łódzka: Woś i Kwiecień. Maestria i elegancja

Donizetti zmartwychwstał

Filharmonia Łódzka przygotowała koncert na miarę Metropolitan Opera w Nowym Jorku. Na estradzie wystąpił Mariusz Kwiecień - wybitny solista MET i Joanna Woś, która nigdy nie wystąpiła w MET, co tę najsłynniejszą scenę operową świata cokolwiek kompromituje.
Woś w Łodzi jest artystką kochaną, prawdziwą celebrytką, której pojawianie się w jakimkolwiek kontekście wywołuje trzęsienie ziemi. Nie inczaej było podczas niedzielnego koncertu.
Wybitna interpretacja "Regnava nel silenzio" nie tylko wzbudziła ogromny aplauz w sali filharmonii, ale też spowodowała, że w odległym Bergamo Donizetti z zachwytu wstał z grobu, obwieszczając, że Woś "Łucję z Lammermoor" powinna śpiewać do końca świata i jeden dzień dłużej.
A tak zupełnie serio: może to doświadczenie z niedawno przygotowaną przez Artystkę partią Blanche w "Tramwaju zwanym pożądaniem" sprawiło, że niedzielna interpretacja była poruszająca tragizmem i oszałamiająca techniką. A tą Woś posługuje się niczym prestidigitator: w jednej frazie mieści rozpacz, nadzieję, niepewność i zakochanie bohaterki oraz forte, piano, i całą tessyturę od najwyższych, przez średnicę, po najniższe dźwięki. To absolutna maestria.
Duet Enrica i Łucji był dopełnieniem emocji i artyzmu, jaki może nieść ze sobą belcanto.
A Mariusz Kwiecień... No cóż... Głos stworzony do muzyki Donizettiego, Belliniego czy Rossiniego... Uwodzicielski w barwie (tak jasnej, że błyszczącej blaskiem), pełen wdzięku i czaru w arii Figara z "Cyrulika sewilskiego" i pewności w każdym technicznym niuansie podczas całego wieczoru. Oboje Artyści umieją wszystko - mówiąc kolokwialnie - robią z głosem co tylko chcą. Zachwycali nie tylko swobodą techniczną, ale też wrażliwością interpretacyjną i doskonałą współpracą, która - czego nie ukrywali - sprawiała im radość.

Dawno nie uczestniczyłem w tak pięknym, radosnym koncercie, który jednak naznaczony był dużą wadą: zakończył się.
Orkiestrą FŁ dyrygowała Agnieszka Nagórka.

sobota, 12 maja 2018

Teatr Wielki w Łodzi, Tramwaj zwany pożądaniem

Kozłowski, czy Orkiestra? 
Fot.:TWŁ

Tadeusz Kozłowski, ilekroć ma choć odrobinę wpływu na repertuar Teatru Wielkiego w Łodzi, poszukuje i znajduje. Tak było z "Adrianą Lecouvrer", "Kandydem", "Echnatonem", "Dialogami karmelitanek". Nie inaczej jest z "Tramwajem, zwanym pożądaniem" Adre Previna. Polska prapremiera tej opery odbyła się 12 maja w Teatrze Wielkim w Łodzi, po 20 latach od światowej prapremiery w San Francisco Opera.
Trudno mi powiedzieć, czy bohaterem wieczoru był Kozłowski, czy Orkiestra TW. Bo choćby nie wiem jak dobra była orkiestra, to nie zagrałaby tak wspaniale muzyki, bez fantastycznej interpretacji zaproponowanej przez Kozłowskiego. Z drugiej strony, wielce wymagająca interpretacja Kozłowskiego nie miałaby szans bez dyscypliny i wrażliwości orkiestry. Byli Państwo wspaniali! A Mirosławowi Dudkowi - artyście grającemu w prapremierowym wieczorze na trąbce - kłaniam się najniżej, jak potrafię.
Najbardziej życzliwe słowa należą się też kwartetowi odtwórców głównych partii: Joannie Woś (Blanche), Szymonowi Komasie (Stanley), Aleksandrze Wiwale (Stella) i Tomaszowi Piluchowskiemu (Mitch). Aktorsko i wokalnie, w realistycznej wizji reżyserującego spektakl Mistrza Maciej Prusa, spisali się Państwo doskonale.
Reżyseria zaiste jest mistrzowska: otrzymaliśmy nowoczesny spektakl, operujący skrótami, oszczędny w ekspresji na korzyść emocji, jakie niesie muzyka. Momentami nawet, wydało mi się, aż zbyt oszczędny - choćby w scenie gwałtu (prawdziwego lub wyimaginowanego), w której muzyka osiąga dramatyczną (i dramaturgiczną) kulminację, a scena... pozostaje pusta.
Naoglądawszy się nowoczesnych inscenizacji (głównie na scenach oper berlińskich), w interpretacji Macieja Prusa zastanowiło mnie to konsekwentne podążanie za realizmem Williamsa (autora dramatu, na podstawie którego powstało libretto). Mimo pięknej, ramowej kompozycji inscenizacyjnej, zabrakło mi metafory. Ale i tak jestem przekonany, że "Tramwaj..." to pozycja obowiązkowa: sam z pewnością wybiorę się jeszcze raz. Gratulacje.

niedziela, 15 kwietnia 2018

Don Giovanni/Deutsche Oper Berlin

Piekła nie ma 


Pisząc o "Lady Macbeth mceńskiego powiatu" zżymałem się na opinię, jakoby w niemieckiej operze dominowali reżyserzy. No to mam za swoje: w "Don Giovannim" Roland Szwab nic sobie nie robi z Mozarta. Ot, dał mu kompozytor pretekst do inscenizowania w cały świat (i to całkiem sprawnego inscenizowania) a, że umarły kompozytor, to i zważać na jego nutki nie ma powodu, bo i tak reklamacji nie wniesie.
No to ja w imieniu Mozarta. Gdyby pan Szwab reżyserował "Don Giovanniego" w teatrze dramatycznym, to wyjąwszy totalnie infantylny finał, mógłbym być bardzo zadowolony. Bo jest tu - trochę uproszczona - myśl przewodnia: tytułowy bohater to uwodziciel, cynik i łobuz bez skrupułów i refleksji, który nawet z piekła i po śmierci zażartuje. Jest też sporo wyobraźni i biegłość w ustawianiu sytuacji oraz prowadzeniu postaci.
Kłopot jednak w tym, że kierunek w operze wyznacza partytura, a ta zupełnie pana Szwaba nie interesuje. Do tego stopnia, że nie każdy musi wszystko zaśpiewać, co napisane. A jak już śpiewa, to nie muszą być to koniecznie nuty z partytury. Ba, ktoś może śpiewać nawet wtedy, gdy w partyturze, zamiast nut, ma pauzę. I to w kilku taktach. To, że kierownik muzyczny udzielił akceptacji, daje mi wiarę w to, że piekła nie ma.
Poza inscenizacyjno-reżyserskimi nieporozumieniami (o dziwo wyszły spod wprawnej warsztatowo ręki) były na szczęście odkrycia zjawiskowe. Należy do nich młoda, ledwie 29-letnia Federica Lombardi, po mistrzowsku śpiewająca Donnę Annę (choć już po pierwszych frazach usłyszałem w niej Donnę Elwirę). Wszystko, co wokalnie zrobiła na scenie było znakomite. No i jeszcze mam "kawałek" satysfakcji: przed chwilą dowiedziałem się, że Donnę Elwirę ma już przygotowaną i tą właśnie partią w styczniu przyszłego roku zadebiutuje w Metropolitan Opera w Nowym Jorku. Fety i fajerwerki.
Po nowojorskim debiucie jest natomiast Davide Luciano (Don Giovanni), który w tej inscenizacji śpiewa także Leporella (oczywiście nie jednocześnie, choć odwaga Szwaba mogłaby iść nawet tak daleko). To wybitnie utalentowany śpiewak wokalnie i aktorsko, tym bardziej mi żal, że okazji do posłuchania go w "Don Giovannim" było niewiele. Najwięcej bowiem czasu zajmowało śpiewakowi fikanie kozłów, robienie pompek, "medytacja" na jednej nodze, bieganie i wstawianie dźwięków spoza partytury.
Podobnie było w przypadku migotliwego Leporella w wykonaniu Roberta Gleadowa. Brawa za umiejętności, które wzbudzają nadzieję na piękne kreacje w bardziej rozsądnych realizacjach. Z grona wykonawców przykuła też moją uwagę Siobhan Stagg - sprawna aktorsko i dobra wokalnie Zerlina. Pozostali byli, jak to w niemieckiej operze stołecznej - solidni i niezawodni.

Wybierających się na ten spektakl, a przyzwyczajownych do mozartowskiego stylu pragnę uprzedzić: w DOB nie grają "lekkiego" Mozarta. Pod masywną batutą Friedemanna Layera Mozart jest tu bardziej... beethovenowski.
A skoro piekła nie ma, to i Rolanda Szwaba tam nie poślę.

Lady Macbeth von Mzensk/Deutsche Oper Berlin

Leżąc plackiem przed orkiestrą



Ole Anders Tandberg tak bardzo chciał wyreżyserować "Nos" Szostakowicza (który obejrzał pewnie w Komische Oper Berlin w znakomitej reżyserii i inscenizacji Barrie Kosky'ego), że nawet nie zauważył, że powierzono mu realizację "Lady Mackbeth mceńskiego powiatu". Efektem jest spektakl pełen niestosowności i - co zdumiewające u Norwega - bawarskiego humoru (widzowie śmieją się podczas scen mordów i gwałtów) połączonego z burleskowym "baletem" milicjantów w majtkach, prasujących spodnie z wtyczkami od żelazkowych kabli umieszczonych w ineksprymablach właśnie. No beczka śmiechu, dodatkowo przepełniona... rybami. Bo sztuczne ryby są tu wszechobecne w każdej niemal scenie: a to jako narzędzie mordu, a to gwałtu i samogwałtu. O innych breweriach Tandberga nie wspomnę, bo klawiatura mi mówi, że to już przez nią nie przejdzie.
Ale... No właśnie: każde euro wydane na bilet jest warte sto razy więcej. A to za sprawą wykonawców, a przede wszystkim Orkiestry DOB, która grała pod batutą Donalda Runniclesa. A grała tak, że powiedzieć, że nigdy wcześniej nie słyszałem tak doskonale grającej orkiestry, to nie powiedzieć nic. Zasługą Runniclesa jest interpretacja dzieła Szostakowicza, ale choćby nie wiem co chciał orkiestrze przekazać, a ta nie byłaby tak wybitna, niewiele by z tego wyszło. Tak, dziś nie klęczę, a leżę plackiem przed Orkiestrą DOB.
Do muzycznej uczty przyczynił się także fantastycznie śpiewający chór i oczywiście soliści, na czele z porywającą wokalnie Evelyn Herlitzius w partii Katariny Izmaiłowej. Z charyzmą towarzyszyli jej Wolfgang Bankl jako teść i Sergey Polyakov (kochanek Sergiej), który z uwagi na barwę i moc głosu w przyszłości skończy jak Domingo: wspaniałymi partiami barytonowymi, choć z pewnością długo jeszcze pozwoli się publiczności cieszyć swoim bohaterskim tenorem w najbardziej wymagającym repertuarze.
Chociaż oglądało się z zawstydzeniem (na dodatek żadnej nauki, chyba tylko jak nie robić), to wieczór był wspaniały. Muzyka pokonała inscenizatora. I to w niemieckim teatrze, gdzie ponoć rządzą reżyserzy... Tischnerowska prawda. 

czwartek, 15 marca 2018

Piękny wieczór #Filharmonia Łódź #Tadeusz Kozłowski #Bernadetta Grabias


Moc muzyki poza nutami


Są momenty, kiedy idę do filharmonii i zastaję tam muzykę wyrzuconą w kosmos. W Filharmonii Łódzkiej często mam okazję posłuchać muzyki, która płynie wprost z partytury, pięknie poprowadzonej przez dyrygenta, znakomicie wykonanej przez orkiestrę.
No właśnie... wykonanej. Pod batutą. Jest świetnie, bo to dobra orkiestra jest.
Mam wrażenie, że w moim mieście już nikt nie pisze o muzyce, żadne medium nie zamieszcza recenzji, bo też nie bardzo chce. A może nie ma skąd brać. Sam też rzadko piszę o koncertach, bo też - trawestując Krystiana Lupę z "Procesu" - kto dziś pisze recenzje z koncertów? A kto je czyta?
Czasami jednak - znów cytując, tym razem piosenkę Jerzego Stuhra - czasami człowiek musi, inaczej się udusi.
Poszedłem na koncert do Filharmonii Łódzkiej w miniony piątek, bo chciałem poznać co o Brahmsie i Mahlerze myśli Tadeusz Kozłowski. Dyrygent wybitny, acz znany głównie z operowych i baletowych realizacji. Od razu powiem, że nie kierowała mną ciekawość jak zagra to Orkiestra FŁ, bo wiedziałem, że bezbłędnie. Chodziło mi o coś więcej: o to, co z nut zapisanych na pięciolinii wyczytają muzycy i dyrygent? Nie miałem wątpliwości, że nie będzie to "zagranie" partytury. Byłem pewien, że to będzie muzykowanie, że usłyszę coś, co jest nie tylko w nutach, ale i między nutami. Interesowało mnie co to będzie?
A był to świat. Świat natchnienia, a zarazem świat opisany, jakby programowy, w jakimś sensie literacki. Ale też bardzo emocjonalny, a przy tym nie naiwnie sentymentalny. Świat widziany przez Kozłowskiego jest światem mądrości starca i wrażliwości dziecka. Tak przeczytać partyturę V Symfonii Mahlera może tylko ktoś, kto czuje więcej, niż można sobie wyobrazić. A zarazem ktoś, kto potrafi swoje wnętrze rozczytać tak świadomie, że nie jest kłopotem przekazania go setce muzykom.
Mahler zagrany był w natchnieniu i z precyzją. Nie brakło niczego, co zostało zapisane w partyturze, a jednocześnie owa wrażliwość i talent dyrygenta tak oddziaływały na Orkiestrę, że muzycy nie grali tylko nut, ale intelektualną i emocjonalną ich zawartość.
Nie jestem admiratorem Mahlera. Jego twórczość zdaje się często symbolizować trudność z uzyskaniem zakończenia: kompozytor niezmiennie potrafi dopowiedzieć coś jeszcze. I to, bywa, że mnie irytuje. Kozłowski tymczasem z tej maniery potrafił uczynić walor: każde powtórzenie, czy powrót tematu w przetworzeniu, pokazywał jak nową wycieczkę w nieznane. W krainę wyobraźni, w której coś, co już znamy, jawi się jako kolejny znak zapytania. Dzięki temu nawet - mówiąc potocznie - zgrane Adagietto, miało więcej tajemnicy, niż w wyeksploatowanej "Śmierci w Wenecji" Viscontiego.
Jako, że życie mnie nie rozpieszcza ostatnio, w gust mój "wycelował" marsz z pierwszej części: 2/4 jest chyba moim rytmem, a żałoba odczuwaniem. I ta część zabrzmiała fenomenalnie: odczytałem ją jako sens przemijania, bezwzględny przecież, a zarazem - paradoksalnie - dający nadzieję. Umierałem i odradzałem się wraz z muzyką.
Właściwie cała V Symfonia była odczytana przez Kozłowskiego przez taki właśnie pryzmat. Powiem cynicznie może: nuty nutami, ale treści napisanej przez kompozytora jest więcej. I to pokazał Kozłowski.
Z satysfakcją przyznam, że nie udałoby się to dyrygentowi, gdyby nie zaufanie i techniczna biegłość orkiestry oraz wrażliwość każdego z tworzących ją muzyków. To, jak pięknie "poszli" za kapelmistrzem, jak wsłuchali się w jego intencje, było więcej niż imponujące. Grupa waltorni, kwartet smyczkowy, flety, harfa... Byliście Państwo wspaniali.
Dopełnieniem muzycznej uczty było Alto Raphsody Brahmsa. Precyzyjne muzycznie, uduchowione za sprawą Chóru Męskiego FŁ i wrażliwości oraz techniki wokalnej niezawodnej Bernardetty Grabias, której barwa głosu brzmi w moich uszach do teraz.
Pięknie i nisko się Państwu kłaniam. A Dyrekcji FŁ życzę, aby takie koncerty trwały nieprzerwanie. Pod Kozłowskim wszystko się udaje (vide Verdiowskie Requiem), a z towarzyszeniem Grabias mieliśmy perłę w koronie.

poniedziałek, 12 lutego 2018

Człowiek, który pomylił żonę z kapeluszem

Konieczny koniecznie 

Byłem, zobaczyłem.
W ramach Opera Rara w Krakowie obejrzałem "Człowieka, który pomylił żonę z kapeluszem" Michaela Nymana, w reżyserii Kristofa Spiewoka. A grała Sinfonietta Cracovia pod batutą Jurka Dybała. Co to był za wieczór...
Najpierw PKP Łódź-Kraków, z naturalnym opóźnieniem. Później zachwycenie ICE - krakowskim centrum kultury: obiekt wart zazdrości. Później już tylko Nyman.
W znakomitej, doskonale rymującej się z minimalistyczną muzyką Nymana inscenizacji Spiewoka, zatopiłem się na godzinę w... urodzie głosu Tomasza Koniecznego. Partnerujący mu znakomicie Marisol Montalvo (żona) i Stanley Jackson (psychiatra) dopełnili urody i mocy przedstawienia.
To jednak Konieczny był jego absolutnym bohaterem: pełen wdzięku aktorsko, wybitny wokalnie, skradł przedstawienie. Głosem Konieczny potrafi namalować wszystkie barwy, techniką obezwładnia, a prowadzeniem frazy zachwyca (i jeszcze ta moc w forte, i delikatność pian). Polski bas-baryton (doskonały w każdej tessyturze) onieśmiela wręcz swoją naturalnością i świadomością: partii, stylu, estetyki. I kulturą. Sceniczną i wokalną. To wielka postać w historii polskiej opery i wielki Artysta. Chapeau bas!