Fortuna kałem sie tuczy


czwartek, 14 kwietnia 2016

Będzie dyrektor Teatru Nowego

Znacie imię i nazwisko? 


Urząd Miasta Łodzi ogłosił konkurs na stanowisko dyrektora Teatru Nowego. Zawarowano w nim m.in: posiadanie co najmniej 7-letniego stażu pracy zawodowej w sferze kultury, na rzecz:
podmiotu zajmującego się prowadzeniem działalności kulturalnej (...) lub organizatora instytucji kultury na stanowisku związanym z nadzorem nad instytucjami kultury w rozumieniu ustawy z dnia 25 października 1991 r. o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej w przypadku świadczenia przez kandydata pracy na rzecz każdego z podmiotów określonych w lit. a i b, kryterium formalne zostanie uznane za spełnione po zsumowaniu okresów pracy w tych podmiotach; w przypadku jednoczesnego wykonywania pracy na rzecz podmiotów określonych w lit. a i b, okres ten nie będzie jednak zsumowany; posiadanie co najmniej 5-letniego stażu pracy zawodowej na stanowiskach kierowniczych; 
Kto te warunki spełnia - wszyscy wiemy… 
W treści ogłoszenia nie jest natomiast napisane, że kandydat powinien znać teatr...


poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Andrzej Jeziorek, Jacek Gawryszczak - coście zrobili?

Smutno 

Jak potraktować dzień, kiedy w południe dowiadujesz się, że rano umarł Twój serdeczny kumpel? A w 10 godzin później, że trzy dni wcześniej zmarł drugi? Parafrazując Marka Koterskiego – kwiecień, kurwa.
Dziś, 10 kwietnia, zmarł Andrzej Jeziorek. Operator, jakiś dyrektor w TVP, nie wiem jaki, bo zawsze był Jeziorem, a nie dyrektorem. Był kolegą. Piliśmy wódkę, graliśmy w karty, gadaliśmy o filmie i życiu prywatnym. I nikt nigdy nie będzie wiedział o czym. Tylko Monika Muszyńska wie. Bo to u niej zawsze. I już nigdy…
Napisałem na FB tak, jak zawsze z Andrzejem rozmawialiśmy: Jezior, coś Ty odpierdolił?!
Kilka godzin później, na czyimś wallu (FB) ktoś skomentował zasmucony, że jak to? Dopiero Jacek Gawryszczak, a teraz Jezior?
Przetarłem załzawione oczy. Jak to? Jednego dnia dowiaduję się o śmierci dwóch kolegów?
Jacek zmarł 3 dni wcześniej. Nie wiedziałem. Nie byliśmy tak blisko, jak z Andrzejem, ale Jacek na moich oczach rozpoczynał karierę i później pięknie ją rozwijał (był m.in. kierownikiem produkcji fabuł Piotrka Trzaskalskiego).
Nie wiem dziś kiedy będziemy ich żegnać. Nie umiem sobie poradzić z takimi faktami. Rozwalony jestem. Może później coś napiszę, przepraszam

piątek, 8 kwietnia 2016

Jazdy bez trzymanki ciąg dalszy drogą jakiśtam numer

Synkretyzm, pardonne moi



Na którym piętrze absurdu umieścił Jarry „Ubu króla”? Wydaje się, że na ostatnim. Spektakl przygotowany przez Waldemara Zawodzińskiego w Operze Śląskiej pokazuje, że na naszym piętrze. Straszne? Tak samo jak zabawne. I prawdziwe.
Najnowsza inscenizacja opery Krzysztofa Pendereckiego (napisanej 25 lat temu na zamówienie opery w Monachium i tam wówczas przyjętej dość chłodno) miała premierę w niedzielę 3 kwietnia. Szkoda, że nie pierwszego, może wówczas pomyślelibyśmy, że to żart? I byłoby łatwiej znieść, że sztubacka igraszka 15-letniego ucznia Alfreda Jarry’ego jest igraszką tylko…
W Bytomiu, podobnie jak w Sosnowcu, scena z maleńkiej stała się wielka. Za sprawą scenografa (też Zawodziński) i interpretacji. Nie umiem odpowiedzieć sobie na pytanie czy byłoby to możliwe, gdyby reżyserię i scenografię firmowali dwaj różni twórcy. Inscenizacja, reżyseria i scenografia w tym spektaklu są tak zjednoczone, jak „rozstrzelona” jest partytura Pendereckiego, który w „Ubu…” zabawił się w twórcze cytowanie. Bo co też tu mamy: rytmikę i instrumentację Kurta Weilla, wspartą energią Verdiowskiego Makbeta, spojrzenie w czeluść Wagnerowskiego Pierścienia, dalekie westchnienie Straussowskiego Rosenkavaliera … Na pewno jest parzyście, co znakomicie ujął prowadzący spektakl zza dyrygenckiego pulpitu Jurek Dybał (wróżę karierę). Dwóm orkiestrom (operowej i wojskowej, bytomskiej) nadał rytm i silny wyraz, nie zaniedbując jednocześnie pewnego rodzaju luzu, na jaki pozwala kompozytor.
Ten luz, w każdej postaci, wykorzystał Zawodziński i jego współpracownice: Janina Niesobska – pełna inwencji choreografia i Maria Balcerek, „ odjechanymi” kostiumami przydająca osobowości jednostkowym i zbiorowym bohaterom. Zawodziński scenograf doskonale wsłuchał się w intencje Zawodzińskiego reżysera, dając spójny, a zarazem szalony i „porozrzucany” obraz Polski. Miejsca, które jest wszędzie i nigdzie. Oraz Rosji, bo przecież „Die Russen kommen!” (vide „Siódemka”).  
Alfred Jarry napisał swój dramaturgiczny drobiazg ponad sto lat temu, a oglądając „Ubu…” na scenie trudno oprzeć się wrażeniu, że to dziełko współczesne, publicystyczno-plakatowe. Oczywiście przepuszczone przez wszelkie możliwe zapory absurdu (zostało to, co na sicie). I dziś, mając świadomość, że granice absurdu Jarry przekroczył, tym trudniej jest godzić się na to, że oto oglądamy na scenie ojczyznę naszą współczesną. 50 lat po Jarrym Gombrowicz w „Operetce” napisał: „I wtedy lokajstwo rzuciło się na państwa”. W swojej śmiałości nie miał jednak tego, co nastoletni Jarry: nie wymyślił, że reformując prawo zlikwiduje się sędziów, a dokonując zmian w finansach, ukatrupi ekonomistów. Ech… życie. Życie, coś przerosło kabaret.
Przedstawienie Zawodzińskiego ma w sobie coś, co pozwala mu się rymować z muzycznymi intencjami  Pendereckiego: jest zarazem migotliwe i konsekwentne, poważne i zabawne, uwodzicielskie i odrażające. Dawno na operowej scenie nie oglądałem tak doskonałego zjednoczenia muzyki z inscenizacją.
W sukurs muzyce (niełatwej przecież) i reżyserii przyszli, bez wyjątku, wszyscy wykonawcy: od baletu, poprzez chór, septet Ripli (tu Chamów) po postaci drugoplanowe (pyszna wokalnie i fizycznie Anna Wiśniewska-Schoppa) do tytułowego, potwornego bohatera i jego kuriozalnej małżonki. W roli tytułowej doskonale zaprezentował się Paweł Wunder (choć momentami widać było i słychać obciążenie, jakim była ta partia dla artysty, to ja tu grzechu nie widzę), zaś towarzysząca mu niemal w każdej scenie Królowa Ubu, w wykonaniu Anny Lubańskiej okazała się kreacją na miarę wszystkich dotychczasowych dokonań artystki.
Lubańską śledzę od początków jej kariery. Nigdy nie zdarzyło się, żeby cokolwiek odpuściła wokalnie (a głos ma piękny i technikę doskonałą), aktorsko zawsze starała się być correct. Ale tym razem, w roli Ubicy, przeszła samą siebie. Nienaganna wokalnie, dała obraz kuriozalnego zwyrodnienia, prezentując jednocześnie wdzięk skretyniałej, lecz cwanej maglarki, skrzyżowany z majestatem prymitywu. Nic dziwnego, że publiczność zawyła z zachwytu i uwielbienia, kiedy artystka skromnie kłaniała się, dziękując za przedstawienie. I nic dziwnego, że widzowie wstali, kiedy, już po przedstawieniu, na scenie pojawili się Zawodziński i Penderecki. Panowie chapeau bas. To była jazda bez trzymanki.  

PS. Bardzo podobał mi się program pod redakcją Alana Misiewicza
PS. Dobrze było tłuc się z Łodzi drogą numerjakiśtam do Sosnowca i Bytomia  


Fot. Tomasz Griessgraber/Opera Śląska 

środa, 6 kwietnia 2016

Pojechałem do Zagłębia i na Śląsk. Ależ był to pojechany weekend!

Szczerka szós polskich królowa

W sobotę Teatr Zagłębia. „Siódemka” Ziemowita Szczerka w reżyserii Remigiusza Brzyka w moim ukochanym Teatrze Zagłębia. Teatr Zagłębia jest mi specjalnie bliski z trzech powodów: moja macocha – Marta Kotowska - kilkanaście sezonów była tam aktorką. Drugi powód – mój ojciec – Jerzy Lenarciński – był zastępcą dyrektora – Jana Klemensa. Powód trzeci: Zbyszek Leraczyk (dziś dyrektor), Ewa Leśniak, Wojtek Leśniak, Ela Laskiewicz, Krysia Kępka, Basia i Jacek Medweccy, Elka Gorzycka, Ela Trojanowska, Grzesiek Górny, Adam Kopciuszewski, Andrzej Śleziak… Tyle nazwisk… I więcej…
No więc jadę krajową jakiśtamnumer z Łodzi do Sosnowca. Mam miejsce na widowni, bo Zbyszek Leraczyk mówi, że zawsze będę miał. I znów zasiadam na tej maleńkiej widowni i patrzę na tę maleńką scenę…
A ona tymczasem duża. Wielka. Powiększona o trzy rzędy i perspektywę Polski. I najpiękniejsza, i najbardziej chujowa (o czym w puencie).
Bohatera „Siódemki” Michał Kmiecik (dramaturgia) zamienił w kobietę. Bardzo słusznie. Kobieta dziś jest autorytetem w tatrze. I nie tylko. Autor napisał „Siódemkę” przed 25 października 2015. No, ale Alfred Jarry „Ubu Króla” też napisał wcześniej (a o tym będzie później). No więc pojechałem „Siódemką”. Od Krakowa do Warszawy.
No… nie jest fajnie. Nie jest komfortowo.
Jest kanciasto i chujowo.
Polska jest z „Wesela”, „Wyzwolenia”, trochę niby z „Dziadów”, a jakoby z „Między nami dobrze jest”, choć w istocie… jest chujowo. Tekst autora to powieść, albo raczej zbiór nowel. O bohaterach nie wiemy nic – są wyrwani z kontekstu. A zarazem tylko w kontekście osadzeni. Widzimy ich tylko w szczątkach sytuacji, świetnie przez Brzyka ustawionych, najbardziej nas od Polski oddalających. A może przybliżających? Jak chcecie to widzieć? Sosnowiecka widownia widziała jednoznacznie: śmiała się i klaskała. Bo gorzko było i nieśmiesznie.
W istocie ze sceny sypią się żarty, niczym plastikowe torebki (od skojarzeń z „American beauty” nigdy się już nie uwolnimy), które szaleją na wietrze. Pięknie jest, nostalgicznie, bałaganiarsko, uroczyście. Świętością jest wszystko i nic nią nie jest.
I tak prowadzi spektakl Brzyk osobą głównej bohaterki. Zahaczamy z nią o wszystko: tu w Polsce i gdziekolwiek indziej: o eliksiry (świetny zabieg dla uteatralnienia prozy i zbudowania metafory), a dzięki nim o wszystkie kompleksy i wojny nasze, o kpinę i puentę: „I chuj” – podsumowuje wszelkie wysiłki, ambicje i zamiary anonimowy bohater Polski. To wspaniały, zabawny spektakl, przepełniony zgorzknieniem i frustracją. Że się kłóci jedno z drugim? A co się dziś ze sobą nie kłóci?
Autor był zadowolony, reżyser na pewno też, widzowie zaś byli zachwyceni. A aktorzy? No cóż… kolejny raz sosnowiecki teatr udowodnił, że gra do jednej bramki to w jego przypadku gra zespołowa. I to dobra. A, że jedna Edyta Ostojak wysunięta jest na pierwszy plan? Nic nie szkodzi. To tylko wzmacnia. 
Remikowi Brzykowi i Michałowi Kmiecikowi dziękuję za zrobienie teatru. Aktorom, że pięknie to zagrali. Autorowi, za to, że wymyślił. A Zbyszkowi Leraczykowi za to, że zawsze mówi do mnie: w naszym teatrze masz zawsze miejsce. Zbyszku, dziękuję w dwójnasób. 

W niedzielę oglądałem „Króla Ubu” w Operze Śląskiej. Ale to osobny rozdział. Chociaż...

wtorek, 5 kwietnia 2016

Zyta Gilowska mi się przypomniała

Czego ja w życiu nie robiłem? Właśnie wpadł mi w ręce wywiad ze zmarłą dziś Zytą Gilowską, sprzed niemal 13 lat. Miał urozmaicić wydanie magazynowe  "DŁ". No i urozmaicił, a Gilowska, jako autorka dużej volty, urozmaiciła później politykę. Rozmawialiśmy w Sejmie, paląc papierosy, jakby nam lekarz zalecił. Historia pokazała, że moja rozmówczyni asertywności się nie nauczyła...



Michał Lenarciński: Czy jest w pani życiu taki obrazek: uczona budzi się, służba podaje śniadanie w ogrodzie...?
Zyta Gilowska: Nie ma takiego obrazka. Budzę się, sama sobie robię śniadanie, służby nie ma. Kilka lat temu miałam panie, które pomagały mi w sprzątaniu, ale doszłam do wniosku, że nie umiem korzystać z ich pracy, ponieważ dawałam im zajęcia łatwe, a gdy przychodziło do cięższych - wszystko robiłam sama. Poza tym nie bardzo lubię obcych ludzi w domu. I nie jestem ani na tyle bogata, ani nie mam tak dużych pomieszczeń, bym nie mogła sobie sama poradzić. Nie ma we mnie niczego z prominenta, ani z uczonej, która biega w każdych okolicznościach po mieszkaniu w apaszce, garsonce i butach na obcasach.
- Jak zatem biega po domu profesor Gilowska?
- Biegam w legginsach, w t-shirtach. Jak każda normalna kobieta.
- Dlaczego zainteresowała się pani samorządnością? Praca naukowa przestała wystarczać?
- Bardzo interesowałam się obradami Okrągłego Stołu, interesowałam się przemianami ustrojowymi. I kiedy te zmiany nadeszły, wiedziałam, że na pewno pojawią się dwie ciekawe dziedziny: jedna to bezrobocie, druga to samorząd terytorialny. Ja chciałam zajmować się bezrobociem, bo w 1989 roku wiedziałam, że szybko ten problem się u nas pojawi.
- Jednak zajęła się pani samorządem.
- W samorządzie nie chciałam się realizować naukowo, ani w żaden inny sposób. Kiedy powstawały komitety obywatelskie i szukano chętnych do kandydowania, zwrócono się m.in. do mnie. A ja byłam tak wielką entuzjastką zmian ustrojowych, że nie widziałam powodu, aby odmówić. Potraktowałam to jako zaszczyt. A kiedy już się tam znalazłam, to robiłam tak jak wszystko, co robię w życiu - powiedzmy - z małym pomiarkowaniem. Bo jak już coś robię, to na całego. No i zmieniłam specjalizację naukową (z wykształcenia jestem ekonometrykiem) i zaczęłam zajmować się finansami. W samorządzie zawędrowałam na wszystkie możliwe szczeble, z kongresem władz lokalnych Rady Europy włącznie. Czas spędzony w samorządzie uważam za jeden z najlepszych okresów w życiu. Żałuję tylko, że ten poziom fascynacji samorządem u nas się nie utrzymał, wkroczyło tam znudzenie, prywata. Ale przecież wiem, że żyjemy na ziemi, a nie w raju, i nie każdy musi być takim entuzjastą, jak ja.
- A co fascynującego jest w finansach publicznych?
- Na pierwszy rzut oka może fascynować nas dobra architektura, a badanie manuskryptów już nie. Na drugi rzut oka, dzielimy rzeczy na łatwiej i trudniej przyswajalne. Jednak przy wnikliwym zapoznaniu się z materią, ja w każdym razie, nie widzę różnicy między zafascynowaniem wykopaliskami z kultury Majów, a podatkami czy finansami. Fascynacja nie bierze się z materii, tylko z głowy. Jeśli ktoś jest ciekawy świata, to nie jest w stanie zdobywać profesjonalnej wiedzy o tym świecie inaczej, niż poprzez żmudne badania. I wtedy wszystko dla amatora jest tak samo nudne, a dla zawodowca - ciekawe i pasjonujące.
- Czy w profesjonalnym podejściu do pani pasji nie przeszkadza praca posła? Niedawno powiedziała pani, że marzy, by dotrwać do końca kadencji przy zdrowych zmysłach.
- Nie mogę powiedzieć, że praca posła przeszkadza mi w wykonywaniu innych prac. Praca posła mi uniemożliwia wykonywanie jakichkolwiek innych prac. Świat staje się na naszych oczach, wszystkiego trzeba się stale uczyć. Powiem panu, że dla ludzi, którzy żyją z tego, że orientują się w świecie, współczesny okres jest bardzo brutalny. Ja nawet nie prowadzę życia rodzinnego takiego, jakie bym chciała. Natomiast sejm tej kadencji powszechnie jest oceniany jako bardzo trudny. Mamy wysokie, świadomie ukryte bezrobocie w sejmie, bo za tymi 460 posłami kryją się duże grupy osób, które nic nie robią. A do tego wpadliśmy w jakieś szaleństwo z tempem stanowienia prawa. Ta gorączka legislacyjna (twierdzę, że to właściwie jest już rzucawka), jest przerażająca. Nie jestem w stanie w tej chwili czytać, ani prowadzić analiz wszystkich ustaw, nawet tych związanych z finansami. Czuję się jak automat. Odnoszę niepohamowane wrażenie, że w sejmie tracę zdolność do systematyzowania informacji, syntetyzowania ich.
- Czy to może oznaczać, że nie będzie pani chciała wziąć udziału w następnych wyborach?
- Tak. Mój obecny stan ducha jest taki, że nie wyobrażam sobie kandydowania. Nie mówię, że na pewno nie będę kandydować, a że nie umiem sobie tego wyobrazić.
- Wygrywa planowany dom z jeziorem w ogrodzie?
- Nie. Dom z jeziorem też odpadł. Plany, które miałam natknęły się na lokalne układy interesów i wiem, że nie będę już mieszkała tam, gdzie myślałam.
- Przeprowadzka do Warszawy?
- Nie. Zostanę tam, gdzie jestem.
- Jak pani podoba się polityka, jako umiejętność teoretyczna, a jak ta, z którą mamy do czynienia w Polsce?
- Jak wszyscy inteligenci przeczytałam kilka książek związanych z polityką, poczynając od „Księcia” Machiavellego, ale właściwie przyszłam do polityki bez teoretycznego przygotowania. Polityka jest zgodna z moim temperamentem; ja bardzo lubię szybko reagować i lubię, gdy dużo się dzieje. A w nauce tego nie było, bo nauka jest taka majestatyczna, powolna i wartością samą w sobie jest tu namysł. I była we mnie zgoda, żeby w wir polityki wpaść. Ale ten wir staje się za duży. Co innego jest pokręcić się w wannie z hydromasażem, a co innego wpaść do „końskiego dołu”, jak w dzieciństwie nazywaliśmy wiry na Drwęce. Doszłam do wniosku,  że wolę wannę.
- Przy pani tempie i temperamencie podejrzewam, że w szkolnych lekturach opuszczała pani opisy przyrody, by gonić akcję...
- Zawsze opuszczałam opisy przyrody, ale - na wszystko jest czas. Może nie interesują mnie literackie opisy, natomiast znajduję upodobanie w kontemplacji przyrody. Zauważyłam podróżując pociągiem, że wszystko, co dała nam natura, jest nieporównanie piękniejsze od tego, co budują ludzie. Nawet dostrzegając to, że wzdłuż torów kolejowych nie jest zbyt malowniczo.
- Skoro wspomnieliśmy szkołę: jak było?
- Zawsze było z górki, dobrze się uczyłam,  miałam dobrą pamięć. Byłam zdyscyplinowana, ale jak na szkolne warunki za szybka. No i miałam skłonność do hardego odpowiadania nauczycielom, co było zbiorczo opisane jako pyskowanie. Generalnie jednak myślę, że byłam grzeczna. I nie byłam prymuską, nic z tych rzeczy; nauczycielom z dzióbków miodu nie spijałam.
- Dobra uczennica, energiczna i pyskata; chłopaki „się nie bały”?
- „Bały się”. Byłam bardzo zwyczajna, ale krnąbrna, ba, zdarzyło mi się nawet bijać.
- Jak zakochuje się tak dynamiczna osoba?
- To proste: po raz pierwszy zakochałam się jak miałam trzynaście lat w aktorze, który grał w radzieckiej komedii, nic nie wartej zresztą, pod tytułem „Tygrysy na pokładzie”. Główną heroiną była Lubow Orłowa i najbardziej cierpiałam nie dlatego, że on nie widział, że mi się podoba, ale dlatego, że nie mogłam pojąć jak on mógł iść do tak tandetnej, tlenionej blondyny. Cha, cha, cha. To była pierwsza miłość.
- A następne?
- Następne były już bardziej realistyczne.
- Jak poznała pani męża?
- Na wakacjach. Miałam siedemnaście lat, zdałam do ostatniej klasy maturalnej, a on imponował mi bardzo, bo był dorosły.
- A jak dziś znosi pani posłowanie?
- Lepiej ode mnie. Mąż jest doświadczony, pracował w nie jednym miejscu, jest bardziej ode mnie cierpliwy i ma większy dystans. Kiedy przyjeżdżam do domu zwykle mam niewesołe wiadomości i utyskuję, mąż zdecydowanie mnie wspiera. A czasami, jak sam mówi, prostuje mi ścieżki.
- Czy trafiają się pani, w domu może najczęściej, wolne chwile? Jeśli tak, to co wtedy: telewizja, kino, książki?
- W Warszawie mam mało tych chwil, w ciągu ostatnich dwóch lat byłam, wstyd się przyznać, trzy razy w teatrze, raz w kabarecie i dwa razy w kinie. Kiedy mam chwile dla siebie, wtedy czytam. Najbardziej zaś odpoczywam przy lekturze gazet; czytam ich wielkie ilości. Lubię to.
- Jak rozwinęła by pani profesor takie sformułowania: praca to...
- To oczywisty dla mnie obowiązek, często przyjemność, satysfakcja, czasami zbędny trud..
- Najważniejszy obowiązek...
- Starać się być porządnym człowiekiem.
- Nie przeszkadzało by mi, gdyby...
- Wszyscy byli piękni, zdrowi, młodzi i bogaci.
- Nienawidzę...
- Chamstwa i fanatyzmu.
- Jestem sumienna, skromna, lubię poleniuchować. Co jest pani najbliższe?
- Lubię poleniuchować. Sumienna też chyba jestem, bo gdybym nie była, to pewnie bym tak nie zasuwała.
- Krzyczę gdy...
- Jestem zła.
- A co panią złości?
- Głupota mnie najbardziej złości.
- Zatem co panią uspokaja?
- Mnóstwo rzeczy: muzyka, lektura, rozmowa z przyjazna osobą. I wpatrywanie się w  fale morskie, w płonące ognisko.  Gdy mam czas, zdarza mi się odprężyć układając pasjanse.
- Grywa pani w karty?
- Grywałam na studiach i to bardzo intensywnie. Przez te pięć lat na grę w brydża przeznaczałam znacznie więcej czasu, niż na naukę.
- Czy uważa pani, że kłamstwo może być kiedykolwiek potrzebne?
- Kłamstwo po prostu jest. Programowo jestem przeciwko kłamstwu, ale zastanawiając się nad jego trwałością, myślałam, że można skłamać, aby kogoś nie zranić. Ale weźmy taką sytuację: zdradzający mąż zapewnia o swojej wierności. I tu już nie chodzi o kłamstwo, ale o oszustwo. Kłamstwo jest częścią zła tego świata, ale z kolei zło jest też częścią świata.
- Co uważa pani za skandal?
- Ostentacyjne, szydercze, cyniczne kłamstwo.
- Zdarzyło się pani pójść od kąta i płakać?
- Wiele razy. Z żalu, ale częściej ze złości. Uważam, że kobiety najczęściej płaczą ze złości lub w silnym gniewie. Gdybym nie krzyczała, nie płakała, to pewnie zwariowała bym; stresy trzeba odreagowywać.
- A zdarza się, że gotuje pani obiad?
- Jak najbardziej, przecież jestem gospodynią domową. Kiedy moja bazą jest dom, czekam na męża z obiadem. Przez dwadzieścia lat małżeństwa byłam tak klasyczną gospodynią domową, że aż wstyd się przyznać. Od tego czasu zostały mi pewne nawyki: wspólne posiłki, robienie przetworów na zimę (od trzydziestu lat robię kiszone ogórki w słoikach). I gdy gotuję, to zawsze od podstaw, nigdy z półproduktów.
- Czy zmieniłaby pani coś w swoim życiu?
- Siebie. Może przesadzam, ale chciałabym nauczyć się odmawiać. Jestem bardzo mało asertywna i z tego powodu często jestem sama na siebie zła.