Fortuna kałem sie tuczy


wtorek, 22 czerwca 2010

Dudamel i Simon Bolivar Orchestra w Operze Narodowej

O Gustavo Dudamelu, zapowiadając koncert, napisałem, że to egzotyczna rewelacja. I zaiste: nie jest niczym mniej, ale też niczym więcej. Na program niedzielnego wieczoru w Operze Narodowej złożyły się: Tańce z baletu Estancia Alberto Ginastera, Margariteña (Glosa Sinfónica) Inocente Carreño i Święto wiosny Igora Strawińskiego. Pierwsze dwie kompozycje, nie wymagające nadzwyczaj pogłębionej interpretacji (zwłaszcza emocjonalnie płaska jak deska kompozycja Carreño) w wykonaniu Młodzieżowej Orkiestry im. Simóna Bolívara zabrzmiały okazale, bo wykonało je blisko dwustu muzyków. Przyznam, że mimo, iż kilka koncertów symfonicznych w życiu słyszałem, to jednak widok ustawionych na estradzie trzynastu kontrabasów i ok. trzydziestu pulpitów skrzypiec wywołał wrażenie, czy może jednak raczej zdumienie.


Taki skład (zwiększone także „blacha”, „drzewo” i oczywiście perkusja) wspomagał, przede wszystkim głośnością, niedoskonałe, takie troszkę użytkowe, kompozycje. Czekałem z zaciekawieniem na drugą część wieczoru, tę ze Świętem wiosny. Wykonywać utwór Strawińskiego w dwieście osób – myślałem – ta rzecz nie jest możliwa. Ale Dudamel przekonywał, że owszem, jak najbardziej. Może jestem człowiekiem starej daty, zbyt akademickim i schlebiającym pewnym standardom, ale nie koniecznie za słuszne uważam wykonywanie np. kwintetów smyczkowych w pięćdziesiąt osób. Gdyby Strawiński chciał mieć kompozycję na gigantyczny skład, to zamiast Święta wiosny skomponowałby np. Symfonię tysiąca

Wszelkie złe przeczucia spełniły się: dynamiczna, chwilami atawistyczna muzyka Strawińskiego, barwnie i genialnie zinstrumentowana, tętniąca emocjami niczym wulkan… zgasłą pod naporem siły brzmienia orkiestry. Zginęły niuanse, dzikość zastąpił hałas, tętno natury bijące „pod skórą” formy i ją rozsadzające zajął miejsce popis równego i masywnego grania. Owszem, imponować może dyscyplina orkiestry, ale już nie wrażliwość czy wyobraźnia dyrygenta.

Zachwycona rozmiarami publiczność oklaskiwała muzyków na stojąco, a ci podarowali jej w prezencie bisy. W tym „flagowy” bis - fragment West side story Bernsteina, podczas wykonywania którego wstają, krzyczą, obracają wokół osi. I takie potraktowanie muzyki – jako zabawy – okazało się najtrafniejszym wyborem Wenezuelczyków. Szkoda, że u nas nie ma obyczaju żartowania i bawienia się tzw. muzyką poważną, co z pewnością przydałoby jej popularności w naszym, przykro pisać, niemal nie wyedukowanym muzycznie społeczeństwie. Ostatecznie koncert dowiódł starej prawdy, że wszystko jest dobre, byle we właściwych proporcjach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz