Fortuna kałem sie tuczy


piątek, 30 lipca 2010

Teresin - Nowy Jork – Berlin – Mediolan

Rozjazdy

Pada deszcz, trawa mokra, kosić nie można. A już za wysoka. Generalnie jednak ogród ma się dobrze. Wieczorem, wraz z przyjazdem przyjaciół, zacznie się weekend. Skład nieco mniejszy, bo poza Karoliną S, Marcinem i Markiem, pojawi się Joanna W. Niestety, nie będzie Poli S, Jacka M i Jacka K. K bawi w Bydgoszczy, A JM i PS nie zdążyli się spakować: w poniedziałek lecą (przez Reykjavik?) do NYC. Zazdroszczę im, bo zakochany jestem w klimacie Nowego Jorku, chociaż może nie całego NYC, a Manhattanu. No, ale oni właśnie tam będą rezydować przez dwa tygodnie. Kupili jakąś kosmiczną liczbę biletów na spektakle musicalowe i dramatyczne. I tu małe schadenfreude: nie pójdą do Metropolitan Opera House - przerwa wakacyjna.


A mówiąc serio, to szkoda, że jakoś tak się ostatnio składa, że w trakcie sezonu nie udaje się (z rozmaitych zresztą przyczyn) polecieć do NYC choćby na kilka dni, żeby z ostatniego balkonu popatrzeć na tamtejsze realizacje. Pociechą pozostaje Berlin. Daliśmy sobie zadanie, aby każdy ułożył własny repertuar kilkudniowego pobytu w B, uwzględniający wizyty w trzech operach, teatrach dramatycznych (chociaż w jednym), filharmonii i w galeriach. Ciekawe jaki ostatecznie zawrzemy kompromis i kiedy pojedziemy. Na pewno będzie to wrzesień/październik. Mediolan i Rzym trzeba zostawić na wiosnę. I dobrze.

czwartek, 29 lipca 2010

Festiwal Dialogu Czterech Kultur

Strzał w kolano

Niby wszyscy wszystko wiedzą, ale zdaje się, nie do końca. Kilka dni temu, chociaż wiele w życiu już widziałem i przeżyłem, zdębiałem. Wyszukując poprzez Google strony Festiwalu Dialogu Czterech Kultur, znalazłem ją na bardzo odległej pozycji, a spodziewałem się pierwszej pozycji na pierwszej stronie. Kiedy kliknąłem na adres http://www.4kultury.pl/ okazało się, że strona jest… zablokowana.

Niewiele „dalej” znalazłem stronę http://www.ukradli4kultury.pl// , na której m.in. umieszczono tekst następujący:

W związku z zagrabieniem przez Urząd Miasta Łodzi domeny www.4kultury.pl zarejestrowanej i utrzymywanej od 9 lat przez Fundację Festiwal Dialogu Czterech Kultur, zmuszeni zostaliśmy do umieszczenia wyjaśnień pod nowym adresem.
Bezprawne działania UMŁ zaskakują swoją bezczelnością. Publikujemy niewygodne dla urzędników informacje, które zostały usunięte z naszej strony internetowej:

Jakakolwiek jest prawda (mało elegancko brzmi mi tu: zagrabienie, bezprawne działania, bezczelność), to nie potrafię zrozumieć jakie działanie promocyjne ma blokowanie strony festiwalu, który przez kilka lat, poprzez własną markę, próbował budować popularność Łodzi w świecie. Mówiąc kolokwialnie, sytuacja kojarzy mi się z powiedzeniem: na złość mamie odmrożę sobie uszy.

FD4K działał kilka lat - ostatnio, faktycznie, w sposób co najmniej kontrowersyjny (co pokazały rozmaite kontrole, przede wszystkim finansowe) – a dziś nie ma po nim właściwie śladu. Bogate archiwum festiwalowych wydarzeń, skrupulatnie skatalogowanych na stronie internetowej, z racji niedostępności właściwie nie istnieje. Miliony wydanych złotówek, gigantyczne nakłady pracy organizatorów i prace artystów zostały czyjąś decyzją unicestwione. Ktoś, ko zdecydował się zamknąć stronę, upiłował gałąź na której przed ostatnich 9 lat siedziało nasze miasto. Piszę nasze, bo jestem łodzianinem od urodzenia i identyfikuję się z Łodzią ze wszystkimi konsekwencjami.
Taki ruch, w kontekście starań Łodzi o miano Europejskiej Stolicy Kultury, to strzelanie sobie w kolano. Nie jest to potrzebne, za to niskie, jak klasa osób, które na wspomnianej stronie atakują urzędników. Wiadomo, że w innej formie i pod inną nazwą, we wrześniu ma odbyć się festiwal (chyba) wzorowany na FD4K. Ale żeby wylewać dziecko z kąpielą, a na dodatek wyrzucać przez okno wanienkę? Kto mówił, nie mając racji, po mnie choćby potop?

środa, 28 lipca 2010

Saga Policyjna odcinek ostatni (chyba)

Absurd i groteska


Z przesłuchania wynika, że 4 grudnia 2009 o godz. 15.28 w Mysłowicach przekroczyłem prędkość o 22 km. Sprawa pójdzie do sądu, bo policja przez pół roku nie umiała ustalić miejsca mojego pobytu. Dostanę karę 100 PLN.
- Dlaczego poprzednio nikt mnie nie przesłuchał, gdy się zgłosiłem?
- Hm… No… Yyyy… Bo nie mieliśmy dokumentów.
- Słucham?
- Bo jak przyszły dokumenty z Mysłowic i kolega nie ustalił pana miejsca pobytu, to zostały one odesłane do Mysłowic. No i jak pana kontrolowali na Okęciu i dzwonili do Mysłowic i do nas, to u nas myśleli, że te pana dokumenty są (bo były), ale okazało się, że zostały odesłane. No i jak pan przyszedł, to tych dokumentów u nas nie było i nie mogliśmy pana przesłuchać.
- A to teraz się znalazły?
- Nie, no oni z Mysłowic odesłali je nam, bo też się dowiedzieli (od tych z Okęcia), że pan mieszka tam, gdzie jest zameldowany. No i to my musimy pana przesłuchać.
- A nie mogli ci na Okęciu? Przecież byłoby dawno po sprawie?
- No właśnie, ale nie mamy takiej wspólnej bazy…
- A XXI wiek?
- Niech pan da spokój – niebieski jakby się zawstydził. To miłe, myślę.
- Jak pan sądzi: szukanie mnie przez kilka miesięcy, kilku zaangażowanych w to policjantów w kilku komisariatach, wędrówki dokumentów…
- No, bo teraz ja odeślę dokumenty do Mysłowic do komisariatu, oni tam sporządzą wniosek do sądu, prześlą go, sąd się zbierze, wyda postanowienie i wyśle je do pana. To jeszcze kilka miesięcy.
- I kontynuując: po komisariatach krążą dokumenty, odbywa się kilkadziesiąt rozmów telefonicznych, przed „nami” wnioski z mysłowickiej policji do sądu, posiedzenie sądu, wreszcie postanowienie. Przecież żeby ukarać mnie 100 PLN, wydano kilka razy więcej, prawda?
- Tak mi się wydaje.

Żyjemy we wspaniałym kraju. A ja już nie jestem poszukiwany i jakoś dziwnie się z tym czuję. Absurdalnie?

P.S.
I dla wyjaśnienia dlaczego sąd. Otóż policja nie potrafiła wręczyć mi mandatu w ciągu miesiąca od daty popełnienia wykroczenia. I już po tym terminie mandatu wręczyć nie można. Pozostaje więc skierowanie do sądu grodzkiego, który na posiedzeniu (bez mojego udziału) ukarze mnie kwotą, o jaką wnioskuje policja. Jeśli sąd się zapędzi (a jest to możliwe, jak powiedział mi Igrek), to może mi „kropnąć” koszty sądowe. Wtedy ja mam ich nie zapłacić i napisać pismo do sądu, że to z winy policji.

Hm… Jak to z powodu jednego, grudniowego przekroczenia szybkości, wiele osób ma dobrze płatne zajęcia. A ile jest takich przypadków jak mój? Aż tu nagle, jak donosi portal internetowy, Magdalena Różdżka skończyła 32 lata.

wtorek, 27 lipca 2010

Saga Policyjna cd

Trójkąt w mundurach :)

Macierewicz opowiada o zbrodni nad Lasem Smoleńskim, Kaczyńskiego przesłuchuje prokurator, do Polski wybiera się Joshua Bell, Ania Dąbrowska urodziła syna (nie wiem kto to Ania Dąbrowska, ale portal internetowy wie), a mnie tymczasem poszukuje policja.
Kawa pachnie i czeka, telefon dzwoni.
- Pan Michał Lenarciński?
- Tak…
- Bo ja bym chciał, panie Michale, żeby pan do mnie przyszedł tutaj, no do nas przyszedł. Yyy dzień dobry.
Facet zaprasza mnie do trójkąta… Ale obcy? Nie, no przecież mówi mi „panie Michale”.
- Przepraszam, ale z kim rozmawiam? – hamuję wesołość w głosie i szybko domyślam się. Okazuje się, słusznie.
- Aspirant Igrek z komisariatu numer… Bo ja po koledze pana przejąłem.
- No, chyba mnie pan jeszcze nie przejął, a poza tym kolega chyba mnie nie miał.
- Cha, cha.
No lepiej, przynajmniej dowcipny.
- To chciałby pan pewnie, żebym przyszedł na komisariat?
- No właśnie.
- Teraz?
- Teraz nie, wiem pan, bo ja już zaraz mam fajrant.
- Wy tam często macie fajrant. Jak ostatnio byłem u was dwa razy, to nie było nikogo, kto by przesłuchał poszukiwanego.
- No wie pan, ja nie wiem, ja pana po koledze przejąłem, to znaczy sprawę przejąłem.
- A co to za sprawa?
- Przyjdzie pan, to wszystko panu powiem. To jak panie Michale, kiedy pan przyjdzie?
- To może jutro?
- Hm… jutro to ja mam dyżur i mogę być zajęty.
- A czy pan ma mnie przesłuchać prywatnie, czy służbowo?
- Cha, cha, panie Michale, no służbowo.
- A dyżur to służba, prawda?
- No tak, to kiedy jutro pan może?
- Między 9 a 12 w południe.
- No ja nie wiem, czy nie będę zajęty.
- To po co pan dzwoni?
- Żeby się z panem umówić.
- No to umawiajmy się. Mogę jutro między 9 a 12.
- A może być tak, że ja do pana jutro rano zadzwonię i pan przyjdzie zaraz po telefonie? Przecież ma pan blisko.
- To już ustaliliście miejsce mojego zamieszkania? Gratuluję.
- Nie, no wiem pan… Ja nie chcę tego wszystkiego komentować…
- To i dobrze. Zatem do jutra.
- Do widzenia panie Michale.

Nie lubię, gdy ktoś zwraca się do mnie w taki poufały sposób. A zwłaszcza policjant. Jednak jest to u niebieskich panów nagminne: widać takie szkolenie mają, że niby jak „panie Michale”, to już serdecznie i miło. Nie chce mi się wychowywać stróżów prawa.
Ze snu wyrywa mnie dzwonek telefonu.
- Dzień dobry pani Michale, tu aspirant Igrek. To co? Przyjdzie pan teraz?
- Już idę.
- To z dołu niech pan zadzwoni 12345 i ja po pana wyjdę.

Na dole grupka ludzi, za kratami dyżurny, telefon jak był zasyfiony, tak jest.
- Proszę zadzwonić 12345 i powiedzieć, że jestem.
- A tam na ścianie jest telefon, to niech pan dzwoni.
- Nie, bo się brzydzę. U pana na biurku też jest telefon.

Smerf z miną znudzoną dzwoni, za chwilę w drzwiach stawia się klasyczny „chłopiec z miasta” w mundurze. Wpuszcza mnie za kraty.
- Ależ wy tu macie brud.
- Prawda? Czasem aż się człowiek brzydzi iść korytarzem. Ale mamy nowe sprzątaczki, może będzie lepiej.
- To niech pan im powie, żeby kupiły sobie nowe ścierki….

Co wyniknęło z przesłuchania? O tym już w następnym, niestety, chyba ostatnim odcinku tak przez Was lubianej Policyjnej Sagi :)

poniedziałek, 26 lipca 2010

Przed odejściem w stan spoczynku

Bernhard od Wiśniewskiego

Świetnie jest pojawić się na chwię w mieście. Jednego dnia impreza, która miała być garden party, ale stała się beeforem, drugiego dnia teatr. Grzegorz Wiśniewski wyreżyserował w "Jaraczu" "Przed odejściem w stan spoczynku" Thomasa Bernharda. Premiera zaplanowana na koniec września, ale po cyklu prób postanowili pokazać otwartą próbę. Jak zwykle u Wiśniewskiego wszystko było tak, jakby to miała być premiera. Naturalnie pewne poprawki z pewnością jeszcze będę wprowadzone, ale całość zapowiada się wielce obiecująco. Ponieważ - jak wspomniałem - była to próba, nic więcej nie napiszę. Ani pół oceny. Powiem tylko, że grają: Milena Lisiecka, Matylda Paszczenko i Andrzej Wichrowski. Ach, jak grają...
Po spektaklu w zacnym gronie omówiliśmy przede wszystkim tekst. Ani Jagoda, moja córka, ani Jacek K, ani ja nie odnaleźliśmy w nim możliwości bezpośredniego dialogu ze współczesnością. A może byliśmy powierzchowni? Trzeba przeczytać i pomyśleć. Jutro na wieś.

piątek, 23 lipca 2010

Teatr im. Jaracza najlepszy

Złoty Wiek

Pobyt na wsi i panujące upały nie sprzyjają pracy koncepcyjnej. Raczej rozleniwieniu. Dlatego tyle dni przerwy w serialu teatralnym. Zastanawiałem się jak opisywać sezon w Teatrze im. Jaracza i pomyślałem, że skoro nie muszę, to nie będę pisał o wszystkim.


„Jaracz”, do czego zdążył już widzów przyzwyczaić, trzyma poziom. Nawet te mniej trafione realizacje górują ponad łódzką przeciętność, wyróżniają się oryginalnością czy to inscenizacyjną czy interpretacyjną.

Do takich solidnych przedstawień zaliczyłbym realizację Jacka Orłowskiego – „Przypadek Iwana Iljicza” wg „Śmierci Iwana Iljicza” Lwa Tołstoja, z główną rolą Bronisława Wrocławskiego. „Przypadek…” to właściwie kolejny monodram Wrocławskiego (towarzyszący mu aktorzy odgrywają role marginalne), potwierdzający znakomitą kondycję artystyczną tego aktora, co znalazło uznanie w oczach kapituły Złotych Masek.

Solidna, choć dla wielu dyskusyjna, była też produkcja Małgorzaty Bogajewskiej, która pokazała „Kotkę na rozpalonym blaszanym dachu”. Tu pierwsze skrzypce grali nie odtwórcy ról głównych, młodych bohaterów (Iwona Karlicka i Kamil Maćkowiak), ale Andrzej Wichrowski (Ojciec) i Ewa Wichrowska (Matka) – oboje zresztą kolejny raz znakomici w roli małżeństwa (Ojciec i Matka w „Ślubie” Gombrowicza w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego). I ta rola przyniosła w tym sezonie Andrzejowi Wichrowskiemu Złotą Maskę. To pierwszy raz, kiedy zdecydowaliśmy się przyznać w kategorii najlepsza rola męska dwie nagrody.

Złotą Maskę za rolę Agafii otrzymała bezkonkurencyjna w tym sezonie Milena Lisiecka, grająca w „Według Agafii” (wg „Ożenku” Gogola) w reżyserii Agaty Dudy-Gracz. To wzruszająca, a zarazem wstrząsająca kreacja tej, niedocenionej w Łodzi nagrodami, aktorki.

Sama Agata Duda-Gracz także otrzymała Złotą Maskę za reżyserię i scenografię swojego spektaklu. A przedstawienie to jest niezwykłe, intrygujące, niemal napisane na nowo, ale za to znakomicie. Gdybym miał worek ze Złotymi Maskami, obdarowałbym wszystkich aktorów występujących w „Według Agafii”. Niestety, worka z maskami nie mam, więc jedyne, co mogę zrobić, to złożyć przed aktorami pokłon. I zgodzić się z opinią mojego kolegi (krakowsko-warszawskiego krytyka) Łukasza Drewniaka, że „Jaracz” ma takich aktorów, że klękajcie narody. Drewniak pisał tak w kontekście obsady „Zagłady ludu” w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego.

Ważnym i nagrodzonym Złotą Maską dla najlepszego przedstawienia sezonu 2009/2010 był „Dybuk” An-skiego w reżyserii Mariusza Grzegorzka. Przyznam się, że osobiście mam pewien kłopot z tym przedstawieniem. Nie porwało mnie ono, nie wciągnęło, oglądałem kolejne nużące sceny jak przez szybę. Nadto wydało mi się „zaczarowane”, rozedrgane, hermetyczne, a zarazem… nieciekawe. Po, moim zdaniem najdoskonalszych – i moich ulubionych - realizacjach Grzegorzka („Blask życia” i „Lew na ulicy”) „Dybuk”, podobnie jak wcześniej „Makbet” zdały mi się, przepraszam, szamańskie. Siła oryginalności i charyzmy reżysera sprawiła jednak, że właśnie „Dybuk” uznany został za najlepszy spektakl łódzkiego sezonu.

W „Jaraczu” pojawiła się (i to w trzech tytułach) debiutantka Agnieszka Więdłocha, która za role w „Nad”, „Dybuku” i „Survivalu” dostała Złotą Maskę za debiut właśnie.

Nie po raz pierwszy zwrócił na siebie uwagę Mariusz Jakus, grający właściwie monodram „Produkt” Ravenhilla w reżyserii Wojciecha Czarnoty. Chciałbym, by w nadchodzącym sezonie Jakus miał okazję ponownie „skoczyć” ponad poprzeczkę. Obserwowanie niesamowitego rozwoju tego aktora jest prawdziwą przyjemnością.

Biorąc pod uwagę maskowy bilans (trzy maski aktorskie, maska za scenografię i reżyserię oraz za najlepszy spektakl i za debiut), Teatr im. Jaracza okazał się najlepszą sceną w Łodzi. Mówiąc szczerze, nie widzę ani jednego powodu, by z takim twierdzeniem dyskutować. To po prostu fakt. Niech Złoty Wiek trwa wieki.

wtorek, 20 lipca 2010

Copyright: Karolajna

Sprawiedliwości zadość

Od dawna miałem o tym napisać, ale wciąż wylatywało mi z głowy. Wstyd. Chodzi o fotografię, zamieszczoną jako „firmowa” tego bloga (blogu?). Zmobilizował mnie Przemek Klonowski, chociaż – bo nie wiedział – komplementował nie tę osobę, którą trzeba.


Otóż Przemo zauważył, że ten blog wyposażyłem w o wiele fajniejszą fotografię niż blog poprzedni oraz, że niby ja tutaj jakoś lepiej, w sensie, że wyglądam (wpisując się w poetykę Joli Jackowskiej).
Może to prawda, wszelako wątpię (fotografia, jak telewizja – kłamie), że na zdjęciu z tegorocznej zimy wyglądam młodziej, niż na zdjęciu z ubiegłorocznego lata. A właściwie jesieni 2007, a zatem to już trzy lata… Czas leci.

Zdjęcie zamieszczone na poprzednim blogu zrobił mi w redakcji „Dziennika Łódzkiego” Grześ Gałasiński swoim hiperprofesjonalnym fotoreporterskim aparatem wartości połowy dobrego auta. Zamieściłem je, ponieważ przez czas jakiś funkcjonowało w gazecie przy rozmaitych moich felietonach czy innych publicystycznych, że tak się wyrażę, utworach. Pomyślałem, że tak się będzie dobrze kojarzyć. I kojarzyło się. Grześ – dzięki.

Zdjęcie natomiast, którym okraszona jest strona tego bloga (blogu?) wykonała odręcznie moja przyjaciółka Karolina Sofulak, osobistym telefonem komórkowym, podczas prowadzonej przeze mnie próby w sali eksperymentalnej naszej krakowskiej PWSTeatralnej. Zwykle przy pianinie zasiadam inaczej, ale Karolajnie udało się „złapać” mnie w uwidocznionym momencie. I chociaż jakość nie jest doskonała, to wielką mam do tej foty sympatię. I wielu z Was ją podziela. Oczywiście są tacy, którzy uważają, że fota powinna być bardziej „wylaszczona”, ale ja myślę, że ta „lanserska” jest jak najbardziej OK. Jeśli ktoś z Was chciałby zabrać głos w sprawie – chętnie wysłucham. A Karolajnie za „wykon” bardzo dziękuję.

PS. Prowokuję Was do wpisywania komentarzy, bo uwielbiam je czytać :)

poniedziałek, 19 lipca 2010

Policyjnie poszukiwany nadal…

Po raju i Okęciu

Miało być tak pięknie, a wyszło, jak zwykle. Późnym niedzielnym popołudniem, kiedy to jeszcze pławiłem się w rozkoszach gościnności Karoliny i jej rodziców, dowiedziałem się, że moi koledzy, których miałem odebrać z Okęcia o dziewiątej wieczorem przylecą o godz. piątej rano.


Zatem zamiast z raju na lotnisko, pojechaliśmy do Karoliny, do Warszawy. Podróż makabryczna, bo w Błoniu utkwiliśmy w korku, który ciągnął się aż do Warszawy. Szczęśliwie, i ku mojemu wielkiemu zdumieniu, moja przyjaciółka wiedziała jak pojechać inną, nie zatłoczoną drogą. Pojechaliśmy. Czy odległość 50 km pokonana w półtorej godziny to sukces polskich dróg?

U Karoliny szybkie spanie. Ale nie jest łatwo zasnąć przed północą, gdy wstało się przed południem… Doprawdy, nie ma nic przyjemniejszego, jak pobudka o czwartej rano, kiedy zasnęło się około drugiej. Szczęśliwie samolot z Jackiem K i jego kumplem nie spóźnił się. Panowie zachwycali się dzisiejszą pochmurną i deszczową pogodą oraz temperaturą. Ja też.

A po powrocie do domu… W puszce na listy wezwanie na komisariat policji (no bo przecież ja poszukiwany jestem). Mam się stawić… 8 lipca. Tego roku. Ponieważ mi się to nie uda jednak, ciągu dalszego sagi policyjnej spodziewać się możemy.

I jeszcze jedno, ważne. Dziękuję Elżbiecie i Krzysztofowi – rodzicom Karoliny, i Karolinie oczywiście, za obłędne przyjęcie i bezmiar poświęcenia tudzież cierpliwości. Dziękuję też Jackowi K, za postawę, że tak powiem, lotniskową. I nie tylko.

sobota, 17 lipca 2010

Weekend w raju

Gdzie jest Pola?

To pytanie rozbrzmiewało w środku nocy po wielokroć.

- Pola! Pola! Darli się wszyscy: Elżbieta, Krzysztof – rodzice Karoliny, sama Karolina Jacek M, ja, a nawet zbudzona naszymi krzykami babcia.

Poli jednak nigdzie nie było. Siedzieliśmy w ogrodzie przy pieczonych mięsach, bakłażanach, łososiach, sałatkach. Nie będę zakłamany, piliśmy piwo, wino, a nawet wódkę. Bawiliśmy się doskonale, Karolina opowiadała jak było „u nas” w Anglii i swoje operowe przygody z Glyndebourne i Londynu, Jacek opowiadał o swoich wizytach teatralnych na West End i imaginował na temat sierpniowych podbojów Broadway’u (bo za chwilę lecą do NYC), ba, nawet komunikował się z nami Jacek K, donosząc w bezpośredniej transmisji wydarzenia z Tunezji. Ja nie opowiadałem o niczym, bo jakoś ostatnio niewiele mam do powiedzenia. Prowincjonalny jakiś się robię. Tymczasem Pola dokonała aktu teleportacji?

- Pola! Pola! Krzyczeliśmy chodząc po lesie, krzakach i zaułkach. Przeczesaliśmy teren, Karolina, Krzysztof i Jacek wyposażeni w latarkę, Elżbieta i ja przyświecaliśmy sobie telefonem komórkowych i prowadziliśmy ożywioną dyskusję. Aż tu nagle… Pola. W kąciku. W siadzie prostym o mur wsparta. I zupełnie zaspana.

- Jest Pola, znaleźliśmy ją – powiadomiliśmy resztę uradowani.
- A o co chodzi? Dlaczego tu jesteście – zapytała Pola zdziwiona jak najbardziej serio, acz z błąkającym się po licu uśmiechem.

Nie wiedzieć czemu Jacek się nie uśmiechał. Ale też Poli nie zabił, o co przez chwilę go podejrzewałem. Po pacyfikacji Poli kontynuowaliśmy panelowe dyskusje wielotorowe, a nawet wysyłaliśmy z Karoliną smsy do Tunezji. Rano było bardzo wesoło, kiedy próbowaliśmy je odczytać.
Po południu przyjeżdża Przemek. Ciekawe, co będziemy robili wieczorem?

czwartek, 15 lipca 2010

I Międzynarodowy Festiwal Teatralny Klasyki Światowej

Początek początków

Kilka miesięcy temu, może nawet rok, rozmawialiśmy (nawet dość długo, bo na jednym spotkaniu się nie skończyło) z Waldemarem Zawodzińskim i Wojciechem Nowickim (dyrektorami Teatru im. Jaracza) o potrzebie stworzenia w Łodzi międzynarodowego festiwalu teatralnego, który byłby jedyny w Europie. Waldemar Zawodziński i ja pomyśleliśmy o tym samym: o klasyce w nowych odczytaniach.


Kilka dni od ostatniego spotkania wysłałem do dyr. Nowickiego coś w rodzaju „rysu ideowego”. Pisałem tak:

Międzynarodowy Festiwal Teatralny organizowany przez Teatr im. Jaracza w Łodzi, poświęcony ma być współczesnym odczytaniom klasycznej literatury światowej. W teatrze współczesnym, obok dzieł powstających obecnie, niezwykle ważne miejsce zajmuje klasyka. Ale odczytywana poprzez pryzmat współczesnego świata.
Najwięksi i debiutujący w zawodzie reżyserzy i inscenizatorzy podejmują się reinterpretacji wielkich utworów literackich, dzieł kanonicznych, wyznaczając, lub próbując wyznaczyć, nowe przestrzenie interpretacyjne. Historia teatru XX wieku, i pisana wieku XXI, przynosi wiele prawdziwie odkrywczych dzieł, które mając za źródła klasyczny wzorzec, rozwinęły go we współczesny spektakl, autentycznie, mocno i odważnie dialogujący z publicznością, czy nawet rzeczywistością.
Współczesny widz, oglądając przedstawienia wielkich autorów – od antyku po realizm, symbolizm, modernizm, mierzy się z synkretyzmem, mieszaniną stylów i technik, aluzjami, persyflażami, ironią, groteską, kolokwializmami plastycznymi, cytatami z pop kultury, przestrzeniami multimedialnymi. Wielka literatura jest wyzwaniem dla interpretatorów, wciąż pozostaje ważna, wciąż wiele mówi o nas samych, o mechanizmach władzy, determinacji życia, nieprzewidywalności uczuć, śmierci. Co roku na całym świecie powstaje wiele wybitnych przedstawień, wykorzystujących klasykę jako źródło pogłębionej mądrości.

I oto słowo ciałem się stało. W listopadzie pierwsze edycja festiwalu. Konsultantem programowym został Roman Pawłowski.

środa, 14 lipca 2010

Saga Policyjna

To jeszcze nie cdn...

który, być może nastąpi.
Ale przyznam się Wam, że jestem trochę zaskoczony. Powodowany ambicjami (mniejsza jakimi) uległem namowom, by pisać blog. W założeniu miał być wyłącznie, że tak powiem, kulturalny. Tymczasem niektórzy z Was zaczęli podpuszczać mnie, inaczej tego nie da sie nazwać, żebym notował rozmaitości, ot, zwykłe bardziej lub mniej, zdarzenia z życia. I ja, głupi, posłuchałem.
I co teraz?
Teraz albo w komentarzach tu, albo na FB (częściej komentujecie tam, nie wiem dlaczego nie tu), albo w mailach, mobilizujecie mnie do rozwijania niektórych wątków. Tajemnicą jest Poliszynszyla, że najbardziej spodobały się moje przygody policyjne. Na FB kilkoro znajomych upomina się o ciąg dalszy, a dziś bW (podpisujący się ostatnio nbnW) - bW znaczy bywalec Wielkiego, nbnW - nieobecny bywalec nie Wielkiego - wręcz z wykrzyknikiem zażądał ciągu dalszego policyjnej sagi.
Na litość: czy Wy chcecie, bym zaczął zmyślać, czy może dla satysfakcji moich Czytelników powinienem raz w tygodniu popełniać wykroczenie (wyobrażam sobie eskalację Waszych oczekiwań, po wykroczeniu będziecie domagać sie przestępstwa, wreszcie zbrodni), by móc to Wam barwnie (na ile potrafię) opisać?
Poddaję tamat pod dyskusję. Proszę o wpisy nie na FB, a TUTAJ. Będę miał je w jednym miejscu, a i Wy będziecie mieli okazję przedyskutować rzecz między sobą. I ze mną, mam nadzieję. Zatem - czekam na Wasze bezcenne rady, podpowiedzi i pomysły: co robić?
Wasz M

Gorąco

Szkolny weekend

Jeśli podczas weekendu u Karoliny S stawią się: Jacek M, Przemo K, ja ( a stawię się), to będziemy mieli ponad połowę roku. Chyba trzeba będzie zrobić jakieś zajęcia... Co powie na to Pola S?
Jacek M utrzymuje, że wzrośnie konsumpcja. Nie wiem co utrzymuje Przemo K, mam nadzieję, że dobrą formę. Karolina S z pewnością utrzyma nas wszystkich, a już na pewno zawiedzie do najlepszej pizzerii w powiecie sochaczewskiem, w Teresinie.
Doczekać się nie mogę, a tu jeszcze czeka mnie teatralny ciąg dalszy. Może jeszcze dziś, ale może dopiero jutro. Gorąco jakoś...

wtorek, 13 lipca 2010

Teatr Powszechny w Łodzi

Świat się śmieje

Smutno w Teatrze Nowym, za to w Teatrze Powszechnym nie mogą przestać się śmiać. Czy trzeba, czy nie trzeba, z okazji i bez okazji. Jest tam tak potwornie wesoło, że powołano Centrum Komedii. Oczywiste jest, że Polskie. Nie wiem czy już wszyscy w Polsce wiedzą, że komediowy wzorzec metra znajduje się właśnie w Łodzi, ale jeśli wciąż nie wiedzą, to tylko tracą.


A bardziej serio: „Powszechny” postanowił pochylić się z troską nad polskim komediopisarstwem i od trzech lat usiłuje animować autorów i nęci ich nagrodami rozmaitymi. Jedną z nich jest, nie do pogardzenia, zapewnienie inscenizacji sztuki. No i teatr, co się chwali, jest konsekwentny, co z kolei nie zawsze wychodzi mu na dobre. Bo premiery, niestety, do udanych nie należą. I wcale nie z winy realizatorów. Zawodzą nawet tacy autorzy jak Paweł Aigner czy Juliusz Machulski.

Jak to już jest od lat, reprezentacyjnym sztandarem „Powszechnego” pozostaje Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych. Mam kolegów, którzy kręcą nosami, gdy przyjdzie im na festiwalu obejrzeć złe przedstawienie, uważają bowiem, że jak festiwal, to ma być wyłącznie śmietanka. A ja uważam przeciwnie. Festiwal, choć oczywiście filtrowany jest przez gust jej dyrektora artystycznego (Ewa Pilawska), daje okazję spotkania z: a – ważnymi spektaklami; b – ważnymi twórcami. A, że czasami modne nazwisko (dotąd tylko znane ze słyszenia) na scenie rozkłada się jak nieporadne dziecko – bywa. To jest teatr.

W tym sezonie festiwalowi pokrzyżowała szyki katastrofa komunikacyjna pod Smoleńskiem i ogłoszona jej skutkiem żałoba narodowa. Nie pokazano wszystkich spektakli, festiwal zamknięto pospiesznie jakoś. Ale nie tylko ta polska teatralna impreza nie uzyskała planowanego oblicza…

Łodzianie mieli okazję obejrzeć niemłody już spektakl Krystiana Lupy „Wymazywanie” (nie wiem dlaczego nie ostatnią produkcję artysty), Jana Klaty fantastyczną „Trylogię” (zły byłem, że nie mogłem jej w Łodzi obejrzeć po raz drugi), Mai Kleczewskiej „Fedrę” (delikatnie mówiąc kontrowersyjną), Waldemara Raźniaka „Wassę Żeleznową” (tu właściwie słów brak) i Krzysztofa Warlikowskiego „(A)polonię” (mającą tylu zwolenników, co przeciwników).

Poza tym w „Powszechnym” czas stanął w miejscu, estetyka nie zmienia się, teatr nieodmiennie sprawia wrażenie odklejonego od rzeczywistości (wyjątkiem jest oczywiście festiwal, którego będę bronił), co jest dziwne, bo przecież wszyscy żyjemy w tym samym miejscu. I dlaczego festiwal może być nowoczesny, reagujący na świat, a Teatr Powszechny nie? Ja tego nie rozumiem. Ale może ktoś mi wyjaśni i zrozumiem? W każdym razie chciałbym. Osobiście życzyłbym sobie w „Powszechnym” trochę więcej urozmaicenia. Bo z jednej strony teatr poszukuje i dużo o tym mówi, a z drugiej… tkwi w koleinie.

PS. Teatr Powszechny, jako jedyny repertuarowy w Łodzi, gra lipcu. Co prawda tylko w weekendy (też nie wszystkie), ale jak sam chwali się na swojej stronie, „przy widowni wypełnionej po brzegi”. I to jest świetne.

Upał, wszystko kwitnie

Żyjmy weselej

- Pijemy często i mało - powiedział pan redaktor w I Programie Polskiego Radia. Na tę okoliczność mam coś specjalnego - debiut zdjęciowy (pierwszy raz na tym blogu). I fotę (wykonaną własnoręcznie) dedykuję wszystkim, którzy, że tak powiem, często i mało :)
A wieczorem, pozostając w duchu wesołości - kilka refleksji o łódzkim Teatrze Powszechnym.


poniedziałek, 12 lipca 2010

Teresin – Londyn – Glyndebourne – Żelazowa Wola – Warszawa – Łódź

Trasa realna i mentalna

Zapowiada się dość oryginalny weekend. W piątek ze wsi na wieś, do Karoliny Sofulak (Żelazowa…), a tam Pola Sobaś, Jacek Mikołajczyk i opowieści przyjaciółki, która była łaskawa zabawić w Glyndebourne na kilku spektaklach operowych (oglądała m.in. Dobbera w „Makbecie”) i w Covent Garden (Netrebko w „Manon” i Gheorghiu w „Traviacie”), więc opowieści będą bardzo brytyjskie. Poczujemy się, jak mówi Karolina – u nas w Londynie.


Później ze wszystkimi do Warszawy, a stamtąd na Okęcie, odebrać Jacka Kubisa i jego kolegę po powrocie znad tunezyjskich drinków, z parasolkami oczywiście. I do Łodzi. Kiedy się wyśpię? Na pewno nie jutro, bo jutro muszę napisać ciąg dalszy opinii teatralnych. I napiszę. I zamieszczę. A dziś już tylko pozostaje odparować po upale. Myślę, że w Tunezji mieli chłodniej.

Teatr Nowy im. Dejmka

Kompozycja ramowa (niestety)

Sezon w łódzkich teatrach nie należał do najlepszych. To, jak przyznaliśmy Złote Maski (no i jedną Czarną), pokazało jak rozkładają się siły łódzkiego teatru. Wszystkie najważniejsze nagrody „powędrowały” do Teatru im. Jaracza. Jedna antynagroda – Czarna Maska – wzbogaciła zbiory Teatru Nowego, puentując niejako sezon tej sceny.


Rzeczywiście można mówić o kompozycji ramowej, bo „Nowy” rozpoczął sezon od „Na dnie” Gorkiego w reżyserii Ireneusza Janiszewskiego oraz jego scenografii (wespół z autorką kostiumów Katarzyną Paciorek). Nie mogłem wyjść ze zdumienia jakim cudem Irek Janiszewski mógł tak wyreżyserować ten spektakl i tak zinterpretować tekst. Najpotworniejsze maniery teatralne XIX wieku miały, zdaje się, więcej polotu, niż to, co z trudem w kamieniu wykuli realizatorzy wraz z wtórującymi im aktorami. Jak już wcześniej napisałem, było to doświadczenie poniżające. Dla obu stron rampy.

Później nie było wiele lepiej. Od dna odbiła się jedynie realizacja „Transferu” Maksyma Kuroczkina w reżyserii Norberta Rakowskiego. O „Biedermannie i podpalaczach” Maxa Frischa nie pisałem wcześniej, więc i teraz skorzystam z okazji, i też nie napiszę, bo wierzę w chwilową niedyspozycję Krzysztofa Babickiego.

Mirka Marcheluk z jednej strony jest w luksusowej sytuacji: kontrakt pięcioletni chyba gwarantuje jej kształtowanie oblicza artystycznego sceny, ale z drugiej strony niebawem pewnie pojawi się nowy dyrektor naczelny. Ciekawe co wtedy?

Jestem pełen dobrych uczuć wobec Teatru Nowego, bo uważam, że po wszystkich przejściach, jakich doświadczył zespół, ludziom należą się choć trzy sezony pracy w absolutnym komforcie. Bez walk podjazdowych, zwolnień, stresów. Niech każdy ma okazję pokazać co ma najwartościowszego, niech ma chęć zabłysnąć. Jest jednak jeden problem, i ma go Mirka Marcheluk: staranny, nie asekurancki (raczej, rzekłbym wyzwolony, prowokujący), dobór repertuaru. Dobrze byłoby jeszcze skupić wokół teatru grono realizatorów, mających nie tylko warsztat, ale własne, wyraziste zdanie.

Na koniec życzę Teatrowi Nowemu pozłocenia maski w najbliższym sezonie. Myślę, że jest to jak najbardziej możliwe.

I jeszcze odrobina prywaty: chciałbym oglądać na obu scenach „Nowego” tych, których mi mało, a którzy znaczą dla tego teatru dużo: Mirkę Olbińską, Barbarę Dembińską, Jolkę Jackowską (nie tylko w jednym monodramie), Marka Cichuckiego, Dymka Hołówkę, i są jego nadzieją: Monikę Buchowiec, Bartka Turzyńskiego. Szkoda, że – chyba na zawsze – pożegnali się z Łodzią: Julek Chrząstowski, Błażej Peszek, Oskar Hamerski, Katarzyna Krzanowska, Anita Sokołowska…

Sezon na wsi i w teatrze

Teatr Nowy na pierwszy ogień?

Obiecuję i słowa nie dotrzymuję. Miałem napisać o sezonie w łódzkich teatrach i już byłem w ogródku, już witałem się z gąską, aż znienacka dopadło mnie lenistwo. Cały weekend odpoczywałem w cieniu wielkich grusz, od czasu do czasu chłodząc się wodą. Trawa w ogrodzie schnie, sił starcza tylko na podlewanie kwiatów, pies przesypia upał po kątach. Bardziej zazdroszczę Agnieszce i Maćkowi Wojciechowskim (i rzecz jasna Kasi, której akturat mniej zazdroszczę, bo musi się uczyć) pobytu w Brighton, niż Jackowi K. Tunezji.
Dziś obiecuję sobie dzień roboczy. Po południu podzielę się spostrzeżeniami. Dotyczącymi teatrów. Teraz wiem jedno na pewno: z uwagi na spodziewaną objętość tekstu i cierpliwość Czytelników, podzielę tekst na tematyczne odcinki (myślę, że każdy poświęcę jednej scenie). Zdaje mi się, że zacznę od Teatru Nowego, który… Ale to już w następnej notce.

czwartek, 8 lipca 2010

Policyjny savoir vivre, czyli…

subtelność muła

W sklepie znów "dzwonię" na bramce. Nie wiadomo dlaczego. Ochrona „puszcza” mnie wolno. Dzwoni telefon. Jacek K. opowiada o tym, jak smakują drinki z parasolką pod tunezyjskim niebem. Dzwoni drugi telefon, szybko kończę jedną rozmowę i odbieram drugą, bo to policyjny numer: telefonują z mojego ulubionego, łódzkiego komisariatu.


- Pan Lenarciński?
- Tak – w głosie własnym słyszę jakby radosne podniecenie.
- Mówi Iks. Proszę jutro stawić się na komisariacie…
- Ale ja już się stawiłem wczoraj. I to dwa razy.
- Ale nie rozmawiał pan ze mną.
- Bo pana nie było.
- A kto panu powiedział? Trzeba było mnie szukać.
- Ale ja nie wiedziałem kogo mam szukać. Na Okęciu odebrałem wezwanie na wtorek, na godz. 16. I byłem punktualnie. Jakiś protokół z mojej obecności i gotowości do złożenia zeznań spisał dyżurny.
- I ja mam tu napisane, że pan stawi się na każde wezwanie.
- Nie wiem, co pan ma napisane, bo ani nie czytałem tego protokołu, ani go nie podpisywałem.
- No więc jutro o godzinie…
- Ale mnie nie ma w Łodzi, jestem na wakacjach.
- W takim razie nie stawi się pan?
- Jutro nie, mogę w następny poniedziałek.
- Co to znaczy w następny?
- Skoro dziś jest 7 lipca, to najbliższy poniedziałek jest 12. a następny po nim jest 19 lipca.
- W takim razie odmawia pan stawienia się na przesłuchanie?
- Przesłuchanie? Nie, nie odmawiam.
- Bo ja musze pana przesłuchać w charakterze podejrzanego.
- A ja na wezwaniu z Okęcia mam napisane, że w charakterze świadka…
- Nie interesuje mnie co ma pan napisane na wezwaniu. Skoro pan odmawia…
- Ależ nie odmawiam. Chcę się stawić w terminie, który jest możliwy…
- W związku z tym, że odmawia pan stawienia się…
- Nie odmawiam przecież...
- To ja wystawiam wezwanie, że ma się pan stawić na przesłuchanie w Mysłowicach…
- To nie możemy umówić się na przesłuchanie na 19 lipca? Przecież ja byłem wczoraj o wyznaczonej godzinie, nawet dwa razy byłem…
- I niech sobie pan tam jedzie, mnie to już nie interesuje…
- Ale mnie interesuje, proszę…
- Stawi się pan w komendzie w Mysłowicach…
- Ale dlaczego nie w Łodzi?
- Bo pan nie chce…
- Przecież usiłuję panu powiedzieć…
- A mnie to już nie interesuje, odsyłam sprawę do Mysłowic, będzie pan się tam tłumaczył, że się pan nie stawił w Łodzi i dlaczego.
- Ale przecież mówię, że stawiłem się w wyznaczonym terminie i to pana nie było…
- Już wypisuję wezwanie do Mysłowic, tam się pan teraz przejedzie…
- Czy pan mnie nie słucha?
- I tam sobie pan pojedzie…
- Czy mógłby pan podać mi swoje nazwisko?
- Ja już się przedstawiałem na początku rozmowy.
- Ale ja nie zapisałem sobie pana nazwiska, więc proszę, by pan się przedstawił.
- Ja się przedstawiłem na początku rozmowy.
- Ale ja chcę teraz zapisać pana nazwisko.
- Ja się już przedstawiałem na początku rozmowy.
- To niech pan przedstawi się raz jeszcze, mówię, że chcę zapisać…
- Ja się nie przedstawiam dwa razy.
- Ale ja proszę.
- Ja już się przedstawiłem na początku rozmowy i skoro odmawia pan stawienia się w Łodzi
- Przecież nie odmawiam…
- I w związku z tym wystawiam wezwanie do Mysłowic…

Odkładam słuchawkę, bo cynizm wyzwala we mnie skrzętnie skrywane pokłady agresji, a nie chcę powiedzieć jednego słowa za dużo. Zastanawiam się, co mówi savoir vivre o nietakcie, jaki popełniłem, prosząc funkcjonariusza na SŁUŻBIE o ponowne podanie nazwiska. I jaki obyczaj, czy też przepis prawny, zabrania temu funkcjonariuszowi przedstawić się ponownie. Nie zastanawiam się jednak zbyt długo, bo właśnie zasiadam do pisania skargi. A do Mysłowic nie pojadę, choćby skały srały, jak poetycko mawia Janka Niesobska.

Teatr Wielki w Łodzi

           to nie Opera Łódź


Goszczącemu na tym blogu Bywalcowi Wielkiego (bardzo mi miło) jestem winien ten post. I od razu przepraszam, że piszę go z opóźnieniem. Mam nadzieję, że mi wybaczy, sporo ostatnio dzieje się, oj dzieje.


BW zapytał mnie dlaczego w Teatrze Wielkim taśma „mówi”: „Witamy w Operze Łódź”, a nie wita w Teatrze Wielkim?
Sarkastycznie można powiedzieć, że nie wita w Teatrze Wielkim, bo rozmiar już w tej chwili nie ten. Ale prawda jest inna.

Otóż Marek Szyjko, dyrektor Teatru Wielkiego, na początku łódzkiej kariery miał ochotę promować TW jako Operę Łódź właśnie. Obok starego logo teatru pojawiło się nowe: takie O z wpisanym ł. Nawet niebrzydkie, można je oglądać na stronie stronie internetowej teatru. Zmieniono też adres strony www Teatru Wielkiego i kilka innych sygnatur. Ale, nieoczekiwanie pojawiły się protesty, także w Urzędzie Marszałkowskim, któremu teatr podlega. Podobno interweniował sam marszałek Włodzimierz Fisiak, który – i słusznie – woli nazwę, jaką teatr nosi od dnia otwarcia, czyli od 19 stycznia 1967 roku.

Dyrektor Szyjko odstąpił więc od promowania nowej nazwy instytucji; poza wszystkim trochę było to śmieszne również z przyczyn formalnych: wszak w żadnym rejestrze instytucji kultury w Polsce nie figurował twór Opera Łódź. I też słusznie, bo warto szanować siłę tradycji.
Z jakich powodów głosy z taśmy wciąż witają widzów Teatru Wielkiego w nieistniejącej Operze Łódź – nie mam pojęcia. Może to niedopatrzenie, a może wiara dyrektora, że takie „przemycenie” ulubionej nazwy pozwoli mu wyjść z twarzą z niezręcznej sytuacji?

Mam nadzieję, że choć w części, wyjaśnienie to usatysfakcjonuje BW.

środa, 7 lipca 2010

Policja przyjacielem człowieka

Super glina

Ja jestem solidny i jak mówi mi się, że mam stawić się na policji we wtorek o godz.16, to się stawiam (niewtajemniczonych odsyłam do wtajemniczenia). Komisariat jak po wybuchu bomby atomowej. Dyżurny każe dzwonić z aparatu przy ścianie, podaje numer. Nie pamiętam większego obrzydzenia, a przecież obrzydliwy nie jestem, niż to, jakiego doznałem podnosząc słuchawkę tego telefonu. Z drugiej strony nikt nie odbierał.


- Widocznie kolega do toalety poszedł – tłumaczy mi smerf z dyżurki.
- To chyba linę okrętową połknął, bo już kwadrans mija.
- W takim razie niech pan powie po co pan przyszedł, ja zapiszę - smerf reflektuje się.
- No przyszedłem, bo jestem przez policję poszukiwany. Jak widać – uśmiecham się miło. Smerfa oczy, twarz cała, stają się manifestacją niezrozumienia. A ja nie mam siły już tłumaczyć. Streszczam najkrócej, jak potrafię.
- No, to ja pana spisałem, przekażę koledze.
- A co będzie dalej – usiłuję podtrzymać konwersację.
- A nie wiem. Pewnie będziemy pana jeszcze wzywać.
- Po co? Przecież jestem.
- No tak, ale kolegi nie ma.

Po trzech godzinach policjant Wu telefonuje do mojej matki.

- Czy pani wie, gdzie przebywa pani syn?
- Zdaje się, że w komisariacie. Do widzenia.

Mama dzwoni do mnie:

- Ty idź do nich jeszcze raz, może się uda i będzie spokój.
- Może masz rację, nie mam daleko.

Idę.

- Dziesięć minut temu policjant Wu, telefonował z komisariatu do mojej mamy i pytał gdzie jestem. No więc jestem. A gdzie jest Wu?
- Nie wiem – dyżurnego smerfa fizjonomia już tym razem niczego nie wyraża.
- A będziemy potrafili się dowiedzieć – rzucam słodko.
- Tak, proszę poczekać. O, niech pan siada, za pięć minut będzie.

Wychodzę przez komisariat, bo czyściej jest na zaplutym chodniku. Z fasonem podjeżdża „suka”,  gramoli się a niej zwalisty grzmot.

- Pan się nazywa Lenarciński – huczy mi przed głową.
- Tak.
- A po co pan tu przyszedł?
- Bo mnie poszukujecie. Nawet wydzwaniacie szukając mnie, ale nie do mnie.
- A to do kogo wydzwaniamy?
- Nie wie pan? To niech pan poszuka. W poszukiwaniach policja odnosi sukcesy.
- Kolega już z panem dziś rozmawiał i ja już nie będę. Chce pan wiedzieć coś więcej?
- Kiedy wykreślicie mnie z systemu jako poszukiwanego?
- Rano. Coś jeszcze? – grzmot robi się czerwony i coraz bardziej arogancki.
- Znaleźliście mnie i co dalej?
- Będzie pan wezwany w charakterze podejrzanego.
- O co?!
- Nie wiem, dowie się pan. Coś jeszcze?
- Pana imię i nazwisko.
- Po co?
- Przyda mi się, gdy będę pisał skargę.

Grzmot podaje mi swoje dane. Wychodzi razem ze mną z budynku. Powtarza dobitnie jeszcze raz jak się nazywa i dodaje:

- Niech pan dokładnie zapamięta, żeby się pan nie pomylił, jak będzie pisał skargę.
- Nie ma obawy.
- Obiecuję, że się panu zrewanżuję. I to dokładnie. Obiecuję to panu!

Miły gość i super glina, prawda?

wtorek, 6 lipca 2010

Warszawa - Rawa - Łódź

Zerwane połączenie

Wracam z Warszawy, na trasie tłok, w Rawie Mazowieckiej brak zasięgu zrywa mi połączenie, przy drodze „macha” autostopowicz. Mijam go, bo jakieś uprzedzenia miewam, ostatecznie zatrzymuję się. Dobiega młody chłopak z rzucającą się w oczy blizną biegnącą przez policzek i nos. Ale na „zakapiora” nie wygląda, poza tym za chudy, w razie czego jestem silniejszy, myślę.


- Dziękuję, że pan się zatrzymał, to już moja trzecia podróż dzisiaj i bardzo nieprzyjemna – mówi zaraz, gdy dowiedział się, że dowiozę go do J.
- A co się stało? – zbiera mi się na zainteresowanie.
- Wracam z domu dziecka, gdzie chciałem żeby mi pomogli, ale dowiedziałem się, że nie jestem już wychowankiem – bo ja trzy tygodnie temu odszedłem z domu dziecka, skończyłem wczoraj 20 lat – i nie pożyczą mi 50 złotych.
- To pojechałeś pożyczyć pieniądze, a na co?
- Nawet nie na jedzenie, chociaż trzeci dzień nic nie jem. Tyle muszę zapłacić za badania lekarskie zezwalające na zatrudnienie mnie. A pracę już znalazłem, w J, nawet za te badania mi oddadzą, tylko najpierw muszą mnie zatrudnić, a bez badań nie mogą.
- To w domu dziecka nie dali ci nic do jedzenia?
- Nie, bo dzieci są na koloniach i nie ma kucharek. Był tylko pan dyrektor.
- I nie pożyczył ci tych pieniędzy?
- No nie.
- A rodzice? Żyją?
- Nie wiem, nie znam rodziców, ani nikogo z rodziny. I nie chcę znać.
- A skąd ta blizna? – zmieniam temat mało taktownie, ale chcę uciec od traumy zawisającej w powietrzu.
- No właśnie dlatego trafiłem do domu dziecka. Wbiło mi się w twarz szkło potłuczonego słoika. Miałem trzy lata. Sąsiedzi zadzwonili po pogotowie, które zabrało mnie do szpitala. Rodzice nie wiedzieli co się dzieje, bo byli pijani. Później szpital wystąpił o pozbawienie praw rodzicielskich. I trafiłem do domu dziecka, gdzie spędziłem 17 lat. Przez ten cały czas nikt ani mnie nie odwiedził, ani nawet nie zadzwonił. Nie chce się znać takiej rodziny,
- Tak… - zupełnie nie wiem, co powiedzieć. Dojeżdżamy do J, ale nie ma tu agencji mojego banku. – Jedziemy do B, tam jest mój bank, ja dam Ci te pieniądze, nie martw się.
- Naprawdę? Dziękuję, że chce mi pan pomóc.
- Nie ma sprawy – mówię - a co mogę zrobić? – myślę. Niewiele.
– Gdzie mieszkasz w J?.
- Dostałem mieszkanie socjalne, pokój, łazienka, kuchnia, podstawowo umeblowane – i tłumaczy coś dzięki komu, jakiej organizacji, jakiej pomocy, a ja nie umiem słuchać, bo ściska mi gardło.
- Gdzie ta twoja praca? Co będziesz robił?
- Będę pracował jako operator wózków widłowych, niedawno zrobiłem uprawnienia, nieźle mi szło.
- No to świetnie.
- Bo wie pan, ja nie jestem taki głupi, skończyłem liceum, matura z wynikami powyżej sześćdziesięciu procent. W przyszłym roku idę na studia. Nie mogę na dzienne, bo muszę pracować, ale to nic.
- A jaki kierunek?
- Pedagogika i resocjalizacja. Chcę pracować z dziećmi.

W B wypłacam stówę i wręczam chłopakowi. Zapisuję mu numer telefonu.

- Zadzwoń, jak kupisz za pierwszą pensję telefon komórkowy, to mi opowiesz jak jest.
- Zadzwonię, dziękuję, że mi pan pomógł. Teraz jadę do S do lekarza i od jutra już mogę zacząć pracę. Jak to dobrze, że pana spotkałem.

Tak. A gdzie ja powinienem, i kogo spotkać?

poniedziałek, 5 lipca 2010

Poszukiwany przez policję

Wybory i policja


Dzień wyborów okazał się nieoczekiwanie szalenie oryginalny. Tradycją świecką stało się, że głosowanie powinno odbyć się w stolicy. Dzień przed zawiałem u Poli i Jacka Mikołajczyków. W niedzielę po fantastycznym śniadaniu u Vincenta na Nowym Świecie (Krakowski i Nowy świat wyglądają pięknie i prawdziwie europejsko) zrobiliśmy z Jackiem zakupy. Bramka w supermarkecie zawyła, więc ochrona poprosiła mnie do pokoju rewizji. Okazało się, że „dzwoniła” paczka papierosów. Pan bardzo przepraszał, mnie było wesoło.


Po południu w Warszawie zjawił się Jacek Kubis z kumplem i gromadnie poszliśmy głosować (w nocy okazało się, że „nasz” został prezydentem, ciekawe jak się zrewanżuje). Po głosowaniu zawiozłem Jacka K i jego kolegę (autem tego pierwszego) na lotnisko (tunezyjskie słońce drinki z parasolkami to teraz ich repertuar). Zaparkowałem za znakiem „parking do 1 godz.”. Odprowadziłem kolegów i wróciłem do auta po około pół godzinie. A tam policja… Że tu owszem, wolno parkować, ale tylko inwalidom. I, że dokumenty, i że sto PLN. Za chwilę okazało się, że… w konwoju (z przodu radiowóz, z tyłu „suka”) muszę z panami pojechać na komisariat, bo rejestr policyjny im powiedział, że jestem poszukiwany.

Rozbawiło mnie to zacnie, w komisariacie było bardzo miło, choć kawy nie zaproponowali. Doszli natomiast do tego, że poszukuje mnie Komenda Miejska Policji w Mysłowicach (i to już od dwóch dni). I dostałem wezwanie do stawienia się w Mysłowicach, po negocjacjach zgodziłem się na wizytę w piątek (nie pojadę oczywiście, ale zadzwonię – pomyślałem).

- Ale może zamiast tam, to ja pójdę na komisariat w Łodzi, mam bliżej – pytam.
- No nie wiem… - zastanawia się policjant.
- To może się dowiedzmy – sugeruję grzecznie, acz stanowczo.
- To zadzwonimy do Mysłowic i się zapytamy.
- Cudownie.

Po kilku minutach okazuje się, że poszukiwany jestem w celu ustalenia mojego miejsca zamieszkania, bo radar zrobił mi zdjęcie rok temu. Pewnie jechałem do Krakowa.

- Nie musi pan do Mysłowic, bo oni przekazali sprawę do Łodzi – słyszę.
- Świetnie, jacy panowie mili. To co, teraz dzwonimy do Łodzi okej? – delikatnie usiłuję wywrzeć presję.
- Dobrze – godzi się policjant.

Po chwili dobiega mnie wymiana zdań między Okęciem a Łodzią:

- Bo my tu mamy poszukiwanego, sprawa nr… pesel nr…
- A nie, on w dowodzie to ma inny adres. Nie, nie nowy dowód, wydany osiem lat temu. No dobrze, to tak zrobimy.
- Musi pan stawić się w Łodzi, jutro - słyszę.
- Nie, jutro nie mogę, może wtorek?
- Ten pan mówi, że jutro nie może, że może we wtorek. To o ósmej?
- Nie, za wcześnie. Po południu będzie mi wygodniej – odkrzykuję, bo pan w pokoju obok.
- O szesnastej będzie dobrze?
- Świetnie.
- Ale niech pan się stawi, bo jeśli nie, to oni nie wykreślą, że pana poszukują, i jak zatrzyma pana policja, to będą musieli osadzić pana w areszcie – instruuje policjant.
- Dziękuję, bardzo panowie tu mili – udaję lansady, jak potrafię. - Ale dlaczego policja w Łodzi ustala moje miejsce zamieszkania?
- Oni mają pana adres, ale mówią, że pan tam nie przebywa.

Gdy dowiaduję się, jaki mają adres, przestaję się dziwić. Według łódzkiej policji mieszkam w miejscu, w którym nie mieszkam już od ośmiu lat. Faktycznie strasznie trudno to ustalić, bo w prawie jazdy, dowodzie rejestracyjnym i osobistym adres mam wpisany aktualny. Zresztą od ośmiu lat. Jak im się udało ustalić, że to ja jestem właścicielem sfotografowanego auta, a nie udało się przeczytać w dokumentach adresu? Zagadka dla Czytelników.

Na koniec – wielkie podziękowania dla Poli i Jacka za gościnę, wspólne, dobre, wybory, za genialną kawę Jackową i herbatę Polową i zezwolenie na bycie podkuchennym przy przygotowywaniu Jackowego kurczaka w sezamie i sosie, którego receptury podać nie mogę :)

piątek, 2 lipca 2010

Polska - Japonia

Tajemniczy gość

Blog czytuje ktoś mieszkający w Japonii. Tak wynika z pewnych źródeł :) Jeśli pojawisz się tu ponownie, napisz, proszę, skąd pomysł, by zaglądać na tę stronę. I może coś o sobie? Pozdrawiam tajemniczego gościa.

The Manhattan Transfer w Wytwórni, w Łodzi

Balowanie na Manhattanie

Na tym koncercie „odliczyła” się cała Łódź. Był znakomity dyrygent Wojtek Michniewski z Ireną, Tomek Gołębiewski, koncertmistrz Filharmonii Łódzkiej, Dorota Ossowska, prezes oddziału łódzkiego PKO BP SA, ksiądz Waldek Sondka, Zbyszek Żmudzki – szef Se-Ma-Fora, Irek Kowalewski – Meloman i twórca Oscarów Jazzowych, dziennikarze: Marzena Bomanowska z „Wyborczej”, Renata Sas z „Expressu”, Darek Pawłowski z „Dziennika”, nie pracujący teraz w zawodzie a związani przez lata z łódzkimi (i nie tylko): Ela Sokołowska i Jurek Barski… Wszyscy przyszli posłuchać żywej legendy. I, mam nadzieję, jak i ja, nie zawiedli się.


Klub Wytwórnia rozpoczął III Letnią Akademię Jazzu mocnym uderzeniem. Łódzki koncert The Manhattan Transfer był rodzajem szczególnej podróży przez świat dźwięków i stylów wykonawczych, które przez lata wielkiej kariery zespołu trwale zapisały się w historii muzyki jazowej i nie tylko. Z jednej strony można powiedzieć, że usłyszeliśmy wszystko, z drugiej, że… nic. Bo skoro był przebój „I love coffee, I love tea”, to dlaczego nie było „Twilight Zone”? Niewiele brakowało, a nie usłyszelibyśmy „Chanson D'Amour” – piosenki, która jednoznacznie kojarzy się z zespołem. Szczęśliwie artyści wyraźnie ujęci gorącym przyjęciem, jakie zgotowała im łódzka publiczność, ochoczo zrealizowali wykrzyczane „zamówienie”.

Koncert, trwający niespełna dwie godziny, pokazał jak można w sposób piękny i szlachetny cyzelować sztukę harmonijnego współbrzmienia, nie tracąc przy tym cech własnej indywidualności, jak dobierać barwy i odcienie muzyki, pamiętając o emocjach i dramaturgii koncertu. Czworo wokalistów zaprezentowało najwyższej klasy kunszt wykonawczy tak w stylistyce klasycznego jazzu, jak i pastiszu („My Little Yellow Basket” będący od siedemdziesięciu lat „własnością” Elli Fitzgerald), czy boogie woogie i rock and rolla. Nie przeszkodził temu akompaniament, zredukowany do instrumentów klawiszowych, basu i gitary (och, zabrakło fantastycznej solówki saksofonowej w „Chanson D’Amour”). Z braku trąbki, nieoczekiwanie pełną smaku okazała się improwizacja Cheryl Bentyne , która w jednym z utworów wokalnie zastąpiła… trąbkę z tłumikiem. I nie był to wcale popis wedle zasady sztuka dla sztuki, ale prawdziwy majstersztyk parodystyczny. Jeśli najwyższa klasa, dystans i wysublimowanie będą znakiem rozpoznawczym III Letniej Akademii Jazzu, to przed miłośnikami tego gatunku prawdziwie upalne lato.

Dziękuję Małgosi Łapot i koleżance z działu PR Wytwórni za zaproszenie. I, jeśli mogę, poproszę o jeszcze. I o rozwianie, lub potwierdzenie informacji, że Wytwórnia ma szukać sobie nowego lokum. Ponoć na tym gruncie ma stanąć hotel Hilton. Czy to możliwe?

czwartek, 1 lipca 2010

Ze wsi na Manhattan...

...Transfer

Pobyt na wsi nie sprzyjał pisaniu. Dziś prosto z sioła przyjechałem na koncert legendarnej grupy Manhattan Transfer. Koncert w "Wytwórni" zgromadził świetną obsadę na widowni. A jak było? O tym kilka słów już niebawem.