Fortuna kałem sie tuczy


poniedziałek, 14 marca 2016

"Jezioro", TR Warszawa

Gdzie jesteś teraz?

„Jezioro”: Michaił Durnienkow. Nie czytałem. Piotr Pawleński – performer – nie znałem. Yana Ross – reżyser. „Koncert życzeń” widziałem. Świetny.
Na „Jezioro” szedłem więc właściwie saute. W „Delikatesach” popsuł się express i barman zaproponował mi kawę instant. Kiedy chciałem zapłacić, powiedział, że to był poczęstunek, że byłoby mu wstyd wziąć pieniądze. – Zapraszam na kawę po spektaklu – powiedział. Skąd wiedział, że ja na spektakl?
W TR ciasno i niewygodnie. Jak zwykle. Jak zawsze w tym świecie. Miejsce mam dobre, choć z początku myślałem, że będzie za blisko: trzeci rząd dla nuworyszy. Ale było OK. Nawet bardzo. Bo dobrze jest mieć dobre miejsce. Chociaż w teatrze.

No więc nie znam Pawleńskiego. Po obu stronach sceny wyświetlane są tymczasem rejestracje jego performances: odcina sobie kawałek ucha, przybija młotkiem genitalia do bruku Placu Czerwonego, zawija się w drut kolczasty. A strażnicy, żeby go uwolnić, ten drut rozcinają. Prawie jak Yana Ross. „Jeziorem” zawija nas, na tej niewygodnej widowni, w drut kolczasty i nie przecina żeby uwolnić, a rozsupłuje. To boli i trwa dłużej. Wychodzimy pokaleczeni. No, ale drut nie pocięty, zdatny do użytku po raz kolejny.

Autor i jego „Jezioro” porównywani są z Czechowem – „Mewa”. Tak, jest tu ten klimat. Ja znalazłam też „Letników” Gorkiego. Snują się snuje, dywagują, atakują. Niby jest cudownie, a jest strasznie. Taka też jest scenografia (Justyna Elminowska): pociągająca, zarazem wzbudzająca lęk.
Trzy pary: dopasowana do siebie, średnio dopasowana i zupełnie nie dopasowana (nienaganni w swych rolach: Agnieszka Grochowska, Agnieszka Podsiadlik, Agnieszka Żulewska, Cezary Kosiński, Rafał Maćkowiak i Adam Woronowicz). Dopasowana musi przejść próbę najtrudniejszą: zdecydować czyje zabić dziecko. Nie dopasowana – kłopotliwie dopasować się jakoś. Średnio dopasowana staje się na dłużej podmiotem opowieści – chcą i nie chcą zarazem. Fascynują się wzajemnie i odpychają. Każde z osobna dźwigają bagaż, o którym nie chcą mówić. Ba! Jeszcze gorzej: jedno chce przeżywać swoją porażkę, drugie udaje, że ona nie istnieje, chociaż w istocie jest źródłem człowieczeństwa. A może tylko świadectwem?  

I jeszcze spiritus movens. Ten siódmy. Z nikim i niczym nie związany, a z każdym połączony, wplątany i spętany (niczym ten drut kolczasty) człowiek osobny. Psycholog, psychiatra, psychopata, przyjaciel? Agresor, antagonista? W tej postaci jest wszystko, jest cały świat (ten dobry i zły, i najgorszy). Yana Ross pomyślała, że to będzie osoba najbardziej czysta i najbardziej zbrukana. I naga. I tak tę postać gra Dawid Ogrodnik – silny w emocjach i bezbłędny w warsztacie.
Tymczasem świat się rozpada, emocje chcą biec ku górze, a okazują się przyziemne. Pochłania nas rzeczywistość. Tak. Doskonale. Ale to my ją tworzymy - mówi Yana Ross. A tu wiśniowy sad już wyrąbany, Raniewska nie wraca do Paryża,  Nina nie ucieka do Trigorina. Tylko Piotr Susłow zwycięża tą swoją kwestią: nie istnieje człowiek, który miałby odwagę być sobą. Chociaż… może Archanioł Gabriel w zwiastowaniu i objawieniu czy może Dawid Ogrodnik w miłosierdziu i śmierci? A może Pawleński? Nie napisany, ale przecież obecny?

Najczulszy wobec świata szaleniec bawi się w demiurga i zakłada swoim „bohaterom”  torby foliowe na głowy w Warszawie. Jak Kosiński sobie w Nowym Jorku. Życie czas kończyć. Jezioro – z jednej strony zbawienie – okazuje się unicestwieniem.

Po spektaklu nie poszedłem na kawę. Wracałem do domu ze studentką I roku aktorstwa. Nie umiała porozmawiać o tym, co zobaczyliśmy przed chwilą. - Nie umiem, jeszcze trawię - powiedziała.

I to jest taki spektakl: trzeba trawić. „Jezioro”, jak Pawleńskiego życie w sztuce/polityce – nie z expressu. Niestety instant. Apokalipsa zaskoczyła mnie w teatrze.