Fortuna kałem sie tuczy


sobota, 8 kwietnia 2017

Jubileusz 45-lecia pracy artystycznej Tadeusza Kozłowskiego

Koncert stulecia




Wczoraj, dzięki uprzejmości Tomasza Bębna, dyrektora Filharmonii Łódzkiej, zasiadłem wygodnie w fotelu na widowni i podekscytowany czekałem na rozpoczęcie koncertu inaugurującego obchody 45-lecia pracy artystycznej najwybitniejszego polskiego dyrygenta operowego i baletowego – Tadeusza Kozłowskiego. Okoliczności terminu podsunęły Requiem Verdiego. Kompozycję oratoryjną w zamyśle, ale operową w istocie. Kozłowski powiedział, że jego zdaniem, Requiem to najlepsza opera Verdiego. Osobiście do wczoraj „obstawiałem” „Falstaffa”, ale… Po usłyszeniu utworu w interpretacji, jaką zaproponował Kozłowski zacząłem się zastanawiać…
Bezpośrednio po koncercie, dosłownie kilka minut po, już w kuluarach, pocałowałem Kozłowskiego w rękę. I zrobiłbym to jeszcze po wielokroć, dziękując za wybitny talent, wrażliwość, umiejętności, pokorę i szaleństwo. Od 45 lat Kozłowski, każdą swoją realizacją, uświadamia muzykom i słuchaczom, jak wspaniałym jest artystą. Szczerze mówiąc, nie posiadam się z dumy, że Go znam, i że jestem z Nim na „Ty”. Tadeusz, dziękuję.
Wracając do muzyki. Genezy Requiem przedstawiał nie będę, choćby dlatego, że i tak każdy czytający ją pominie. Przypomnę tylko, że prawykonanie miało miejsce w 1874 roku. Verdi „kombinował” wówczas z polifonią i homofonią (co słychać w jego operach), a owe kombinacje, niczym walka karnawału z postem, najczęściej okazywały się zachwycające. I mamy to w Requiem: od początku do końca, częściej w formie doskonałej, rzadziej w mniej wspaniałej. I Kozłowski, jak to Kozłowski: to, co najwspanialsze wydobył na pierwszy plan i pozłocił, to co mniej zachwycające – ukrył, odnajdując zabawę w świecie kontrapunktu. Tak może wobec wybitnego artysty postąpić tylko artysta równy jemu wybitnością.
Mamy więc początek Requiem – piano zaczynające się z niczego. (Tak kiedyś usłyszałem Krzysztofa Bednarka na scenie TWON, kiedy po raz pierwszy w życiu śpiewał Stefana w „Strasznym dworze”: arię z kurantem zaczął na takich ledwie słyszalnych pianach, że nazwaliśmy to razem z nim „śpiewaniem z niczego”). Pierwsze wejście wiolonczel dostajemy na granicy słyszalności: to już nie jest piano pianissimo: to są cztery piana. Muzyka poczyna się z niemego zdumienia. Tu muszę wyjaśnić, że Kozłowski – w moim odczuciu -  przeanalizował partyturę przez emocje, jakie towarzyszą śmierci.
Najpierw mamy zaskoczenie, niedowierzanie. Później bywa, że gniew, sprzeciw, totalną niezgodę i bunt. Ale czasem też ulgę, poczucie spokoju, pogodzenia się. To znów rozpamiętywanie, ból, ukojenie. I te wszystkie emocje znalazł Kozłowski w partyturze i wszystkie je uzewnętrznił. Bez grama afektacji, za to z filozoficznym zamyśleniem. Nigdy nie słyszałem tak głęboko przemyślanej interpretacji tego dzieła. A to przemyślenie, przełożone na interpretację, dało słuchaczom przeżycie bólu i zachwytu. Pogodzić wodę z ogniem? Owszem. Kozłowski godzi.
Godzi różnicowaniem dynamiki rozpiętej pomiędzy „czterema pianami” a „pięcioma forte”, godzi niemal zupełnym pominięciem pauz generalnych (wstrząsające kontrasty tempa i dynamiki), godzi zamianą rytmu ¾ na marsz żałobny, wreszcie godzi łagodnymi zmianami tonacji. Requiem Verdiego w interpretacji Kozłowskiego jest pojednaniem życia ze śmiercią, jest syntezą rozpaczy i nadziei. Jest filozofią sensu życia i wpisanej weń śmierci.
Mam nadzieję, że Verdiowskie Requiem nie jest opus magnum Kozłowskiego. Bo Kozłowski jest jak wino. Mam też nadzieję, że ten wieczór może być zapowiedzią nowego rozdziału w życiu dyrygenta: życia filharmonicznego (choć przecież wczorajszy koncert nie był filharmonicznym debiutem Jubilata). Chciałbym.
Jest też jedno „ale”, o którym nie można zapomnieć. Owo „ale” to wykonawcy. Nie zrealizowałby Kozłowski swojego zamysłu, gdyby nie łódzcy Filharmonicy. Mówiąc wprost, zapewne mało elegancko, (ale to blog, a nie wielce oficjalne wynurzenia) Orkiestra i Chór Filharmonii Łódzkiej wspięli się na wyżyny ponad Himalaje. W tym miejscu kłaniam się Dawidowi Berowi, który jest szefem chóru. Dawno nie słyszałem takiego skupienia, takiego poświęcenia się muzyce, jak w przypadku Requiem. Truizmem będzie stwierdzenie, że oba zespoły są znakomite. Bo są. Radością było słuchać (i patrzeć), jak oddają się intencjom dyrygenta, jak podążają za jego czułą batutą i myślą interpretacyjną. Podobne słowa uznania i szacunku kieruję do solistów: Lilli Lee, Agnieszki Rehlis, Tomasza Kuka, Aleksandra Teligi.
To wykonanie było majstersztykiem. Technicznym i emocjonalnym. Dzięki temu w FŁ doszło do niezwykłej syntezy wrażliwości, że tak brzydko się wyrażę, aparatu wykonawczego z odbiorcami. Nic dziwnego, że po zakończeniu dzieła usłyszeliśmy w sali długą pauzę generalną (także u melomanów), a po niej oklaski (na stojąco) trwające kilkanaście minut.
Bardzo bym chciał, żeby ta fenomenalna interpretacja została zarejestrowana i wydana na płycie. Skoro Requiem nagrano (i wydano) na świecie kilkadziesiąt razy, to dlaczego nie nagrać i nie wydać najlepszego wykonania XXI wieku? Urzędzie Marszałkowski, Wydziale Kultury, Wydziale Promocji, Dyrektorze Filharmonii, czy Państwo mieli w ostatnich kilkudziesięciu latach lepszą okazję do promowania miasta, regionu, województwa? Tomasz Bęben, Tadeusz Kozłowski, kłaniam się do samej ziemi.