Fortuna kałem sie tuczy


niedziela, 27 czerwca 2010

Elżbieta Czyżewska - pożegnanie

Whisky i zęby


Dziesięć dni temu w Nowym Jorku zmarła Elżbieta Czyżewska. Aktorka, która w latach 60. zawładnęła polską kinematografią: zagrała w kilkudziesięciu filmach, m.in. w „Mężu swojej żony”, „Żonie dla Australijczyka”, „Małżeństwie z rozsądku”, „Giuseppe w Warszawie”, „Gdzie jest generał”. W 1965 roku rozwiodła się z Jerzym Skolimowskim (aktorem i reżyserem) i wyszła za mąż za poznanego na popremierowym bankiecie amerykańskiego dziennikarza Davida Halberstama. W 1967 roku wyjechała wraz z nim do USA po ty, jak w wyniku publikacji krytykującej Władysława Gomułkę, został uznany za persona non grata.


W Stanach nie kontynuowała kariery, wystąpiła w kilku filmach grając epizody. Uważni widzowie dostrzegli ją w odcinku „Was It Good for You ?” serialu „Sex In the city”. W Nowym Jorku zdarzało się, że występowała w teatrze (zagrała m.in. razem z Maryl Streep), ale na scenie także nie kontynuowała kariery.

Poznałem ją w 1986 roku, gdy przyjechała zagrać w „Kocham kino”, debiutanckim filmie nieżyjącego mojego kolegi Piotrka Łazarkiewicza. Pracowałem tam jako II kierownik produkcji, a Elżbieta każdego dnia zdjęciowego wpadała do biura filmu na herbatę, kawę. Pamiętam, jak czekaliśmy na jej przyjazd ze Stanów w pewnym napięciu i wielce zaciekawieni: jaka to okaże się ta gwiazda rozkapryszona. Zaskoczenie wszystkich było ogromne: Ela okazała się wyciszona, skromna, spokojna. A zarazem dowcipna, czasami dosadna, zawsze miła. Na wszystkich w wytwórni (kręciliśmy większość zdjęć w Łodzi) robiła wielkie wrażenie, wszyscy „podglądali” ją, usiłując przyłapać na pijaństwie (w Polsce obowiązywała teza, że Elżbieta pije codziennie i na umór), Nie udało się, bo przez cały pobyt (chyba półtora miesiąca) nie wzięła alkoholu do ust. Za to paliła, jak smok.

Pewnego wieczoru okazało się, że od rana Elżbieta zmagała się z potwornym bólem zęba. Oczywiście, żeby nie robić kłopotu nikomu się nie przyznała. Ale niewiele przed północą dała za wygraną. O stomatologa o północy w 87 roku (a chyba i dziś) nie było łatwo. Na szczęście moja przyjaciółka Beata Suliborska, dziś jedna z najważniejszych i najbardziej uczonych dentystek w tym kraju, bez wahania zgodziła się przyjąć Elżbietę w domu.

Pojechaliśmy taksówką, Beata z Elką w gabinecie, ja na górze domu piję herbatę z ówczesnym mężem Buni i gadam o pacjentce. Wizyta zakończyła się mini kolacyjką, a Elka śmiała się, że pierwszy raz w życiu jest u lekarza, który zamiast rachunku częstuje ją kolacją. Dzień później ten sam taksówkarz przywiózł Beacie butelkę whisky.

Ten sam trunek Elżbieta, w ilości przemysłowej, przytargała do biura filmu dzień przed wyjazdem do USA. Pożegnanie było arcyzacne. Później spotkaliśmy się w Warszawie ze trzy, cztery razy, przy okazji jej rozmaitych odwiedzin kraju, kilka razy gadaliśmy przez telefon. Za kilka dni prochy Elżbiety przylecą do Polski. Pogrzeb będzie na Powązkach. TVP pewnie pokaże jakiś film z jej udziałem. Smutno.

sobota, 26 czerwca 2010

Kiri Te Kanawa w Teatrze Wielkim

Kosztowna śpiewaczka, tania elegancja

Kiri Te Kanawa, światowej sławy śpiewaczka, wystąpiła w Teatrze Wielkiem Łodzi, w jedynym w Polsce koncercie, zorganizowanym przy okazji europejskiego tournee artystki. Po zapoznaniu się z propozycją śpiewaczki nie sposób odnieść wrażenia, że Kiri Te Kanawa dokonuje aktu wyprzedaży swej dawnej świetności. Przykro powiedzieć, ale nie da się nawet nazwać łódzkiego koncertu „odcinaniem kuponów” od wcześniejszych dokonań i sławy.


Słuchałem Kiri Te Kanawa setki razy (niestety, nigdy wcześniej na żywo), i setki razy zachwycałem się jej fenomenalnym głosem, rzeźbiącym najpiękniejsze frazy w jej koronnych partiach mozartowskich i straussowskich. Stanowiła dla mnie przez lata wzór wdzięku jako Małgorzata w „Fauście” Gounoda, a duet Zuzanny i Hrabiny - Te Kanawa i Mirella Freni - („Wesele Figara”) do dziś uważam za niedościgniony. Właściwie jedyną „wpadką” Te Kanawa było nagranie „Toski”.

Niestety, czas jest największym wrogiem człowieka. O ile łaskawie obchodzi się z urodą artystki – mimo 67 lat jest niezwykle piękna – to już dla kondycji wokalnej okazał się okrutny.

Kiri Te Kanawa rozpoczęła swój występ od arii mozartowskich, bo lekkie prowadzenie głosu dobre jest na rozśpiewanie. Ale to rozśpiewanie było bardzo mizerne. Nie zaowocowało w Richardzie Straussie gęstymi emocjami, mrokiem interpretacji, ani – niestety – mocą wolumenu. Te Kanawa dłuższe, wymagające pewnego wysiłku frazy śpiewała niezwykle ostrożnie, cały czas próbując trzymać głos w dyscyplinie zezwalającej każdej chwili na ucieczkę w wygodniejszą emisję. Co zdarzyło się kilka razy. Kiedy już decydowała się na „wzięcie” forte (umiarkowanego), jej głos wibrował ponad granice wyznaczone przez estetykę.

Śpiewaczka postawiła na śpiewanie subtelne, ciche, ale… piana w średnicy skali, i pod nią, nie były słyszalne wcale. Nagrodzone burzliwymi oklaskami Summertime z „Porgy and Bess” Gershwina było ledwie echem lirycznej arii. Dość krępujące było też słuchać wokalizy Rachmaninova – taka forma śpiewania potrafi najdotkliwiej obnażyć niedostatki głosu.

Najlepiej wypadły dwa bisy. Artystka uspokojona, że nie przydarzyła się katastrofa, pozwoliła sobie na kilka momentów prawdziwie operowego śpiewu. Mimo wszystko aria Adriany z „Adriany Lecouvreur” Cilei, ani uwielbiana przez publiczność O Mio babino caro Lauretty z „Gianniego Schicchi” Pucciniego nie brzmiały tak, by mogły zadowolić oczekiwania średnio wymagającego słuchacza.

Nieoczekiwanie bohaterem wieczoru, zwłaszcza drugiej części, stała się Orkiestra Teatru Wielkiego, prowadzona batutą Juliana Reynoldsa. Mnie najbardziej podobała się błyskotliwie zagrana uwertura do „Kandyda” Bernsteina.

W kuluarach wiele mówiono o honorarium artystki. Wyniosło ono ponoć 100 tysięcy euro. Ciekawe z jakiej kwoty dokonano tej, mimo wszystko, wcale nie atrakcyjnej przeceny?

W Teatrze Wielkim potaniała też elegancja. Fragment schodów wiodących do teatru i „szpaler” w dolnym foyer wyłożono czerwonym dywanem, wzdłuż którego ustawiono drzewka choinkowe w doniczkach owiniętych flizeliną. A dyrektor teatru – Marek Szyjko – zapowiadał ze sceny Te Kanawę jako „Dame Kiri Te Kanawa”. Kiedy 15 lat temu brytyjska królowa nadała ten tytuł śpiewaczce, mówiło się „dejm”. Może zaszły zmiany, jakich nie zauważyłem?

piątek, 25 czerwca 2010

Muzeum Powstania Warszawskiego i Katyń, Muzeum Narodowe i homoerotyzm Matejki (?!)

Po raz pierwszy w życiu odwiedziłem Muzeum Powstania Warszawskiego. Wiele o nim słyszałem, czytałem, jednak właściwego wyobrażenie nie miałem. Zwiedzając muzeum podziwiałem scenografię, teatralność tego miejsca i zastanawiałem się, dlaczego eksponaty, na które patrzę, nic a nic mnie nie obchodzą.

Zirytowało mnie to na tyle, że nie umiałem tego ukryć. Towarzyszący mi Jacek Kubis (koneser sztuki i kontrolingu finansowego), na którego zaproszenie do tego muzeum poszedłem, poczuł się nieswojo, za co tu teraz go przepraszam. Ale naprawdę nie potrafiłem pogodzić się ze skomercjalizowaniem Powstania, jego ofiar i bohaterów, a jednocześnie z jakimś niesamowicie martyrologicznym podejściem do tematu, z brakiem dystansu, który kilkakrotnie zamienił się w kicz.

Jedna scena: wśród szumu, na tle miarowo bijącego serca (z głośników sączy się ten dźwięk w całym gmachu) wchodzi się pomiędzy wiszące szynele wojskowe i przechodzi, ocierając się o nie, do małej salki. Tam na ziemi klepisko, niby łąka z wydeptaną trawą, na ścianach fotografie z Katynia, a z głośnika co pewien czas strzał z pistoletu. I już. No jakoś inną mam wrażliwość.

Myślę, że muzeum najatrakcyjniejsze jest dla młodzieży gimnazjalnej i licealnej. Mam przeczucie, że ta niewątpliwie ciekawa formuła, zastarzeje się szybciej, niż się zdaje…

Korzystając z obecności znawcy sztuki, tego samego dnia wybrałem się do Muzeum Narodowego obejrzeć wystawę Ars Homo Erotica, opisaną przez Piotra Szarzyńskiego w „Polityce” bezbarwnie. I teraz już wiem dlaczego. Bo ta wystawa jest bezbarwna. Skromniutka, wydaje mi się, już w zamierzeniach, bez pretensji do świetności i sławy. Kurator bez większych ambicji skatalogował mienie posiadane - ułożył według dwóch kluczy: chronologicznego i tematycznego (m.in.: św. Sebastian, Ganimedes, Pary męskie) – i postarał się, by niedostatki w reprezentacji, zastąpić erudycyjnymi komentarzami umieszczonymi obok kluczowych dzieł lub tematów. Faktycznie, teksty są interesujące, manifestują nowoczesne myślenie autora, jakże inne od zaściankowych wypocin różnych najmądrzejszych, licytujących swe mózgi na telewizyjnych ekranach.

A na wystawie? „Młody” Matejko i jego akt męski, Malczewski z tym samym, „stara” Rafalala, czyli pan, który chodzi w sukienkach i na szpilkach (nakręcił(a) dwie miniaturki wideo ze sobą w roli głównej), Karol Radziszewski ze swoim filmem (pluton żołnierzy zabija kolegę jako św. Sebastiana). Tych dwoje w niedzielę osobiście mówiło o swoich pracach, co wobec nie mogących zabrać głosu Matejki i twórców z Antyku, uważam za nie fair. (No OK., żartuję).

W sumie ekspozycja gromadzi 250 dzieł sztuki. Na mnie największe wrażenie zrobiła praca Davida Černego, przedstawiająca postaci kilku kleryków niosących tęczową flagę przez błoto ornamentowane kartoflami. A wszystko to na planie Polski. Jacek Kubis grymasił, ale w wyborze Černego byliśmy jednogłośni.

Niestety, nie towarzyszyli nam Jacek Mikołąjczyk i Pola, jego cudowna żona: po wspólnym głosowaniu (a jakże) pakowali walizki. Są w Chorwacji. A ja w deszczowej Łodzi. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie :) Polu i Jacku, dzięki za gościnę!

środa, 23 czerwca 2010

Wieś, homoerotyka i Muzeum Narodowe

Leniwe popołudnia, syte łagodnym słońcem…


Kolejna wycieczka na wieś. Krótka. Za to ważna. Pełna rozmaitości...

A tu przecież jeszcze trzeba wspomnieć o wizycie w Muzeum Powstania Warszawskiego i Muzeum Narodowym. A tam – wystawa sztuki homoerotycznej. Dziwna. Nie z racji tematu. Uboga. Jak ojczyzna. Bez autostrad, spektakularnych skrzyżowań… Ot, jakieś boczne ścieżki, dwunastej kolejności odśnieżania. Takie Rafalalolenie. Jutro napiszę.
Wciąż czuję zapach wsiowego siana...

wtorek, 22 czerwca 2010

Dudamel i Simon Bolivar Orchestra w Operze Narodowej

O Gustavo Dudamelu, zapowiadając koncert, napisałem, że to egzotyczna rewelacja. I zaiste: nie jest niczym mniej, ale też niczym więcej. Na program niedzielnego wieczoru w Operze Narodowej złożyły się: Tańce z baletu Estancia Alberto Ginastera, Margariteña (Glosa Sinfónica) Inocente Carreño i Święto wiosny Igora Strawińskiego. Pierwsze dwie kompozycje, nie wymagające nadzwyczaj pogłębionej interpretacji (zwłaszcza emocjonalnie płaska jak deska kompozycja Carreño) w wykonaniu Młodzieżowej Orkiestry im. Simóna Bolívara zabrzmiały okazale, bo wykonało je blisko dwustu muzyków. Przyznam, że mimo, iż kilka koncertów symfonicznych w życiu słyszałem, to jednak widok ustawionych na estradzie trzynastu kontrabasów i ok. trzydziestu pulpitów skrzypiec wywołał wrażenie, czy może jednak raczej zdumienie.


Taki skład (zwiększone także „blacha”, „drzewo” i oczywiście perkusja) wspomagał, przede wszystkim głośnością, niedoskonałe, takie troszkę użytkowe, kompozycje. Czekałem z zaciekawieniem na drugą część wieczoru, tę ze Świętem wiosny. Wykonywać utwór Strawińskiego w dwieście osób – myślałem – ta rzecz nie jest możliwa. Ale Dudamel przekonywał, że owszem, jak najbardziej. Może jestem człowiekiem starej daty, zbyt akademickim i schlebiającym pewnym standardom, ale nie koniecznie za słuszne uważam wykonywanie np. kwintetów smyczkowych w pięćdziesiąt osób. Gdyby Strawiński chciał mieć kompozycję na gigantyczny skład, to zamiast Święta wiosny skomponowałby np. Symfonię tysiąca

Wszelkie złe przeczucia spełniły się: dynamiczna, chwilami atawistyczna muzyka Strawińskiego, barwnie i genialnie zinstrumentowana, tętniąca emocjami niczym wulkan… zgasłą pod naporem siły brzmienia orkiestry. Zginęły niuanse, dzikość zastąpił hałas, tętno natury bijące „pod skórą” formy i ją rozsadzające zajął miejsce popis równego i masywnego grania. Owszem, imponować może dyscyplina orkiestry, ale już nie wrażliwość czy wyobraźnia dyrygenta.

Zachwycona rozmiarami publiczność oklaskiwała muzyków na stojąco, a ci podarowali jej w prezencie bisy. W tym „flagowy” bis - fragment West side story Bernsteina, podczas wykonywania którego wstają, krzyczą, obracają wokół osi. I takie potraktowanie muzyki – jako zabawy – okazało się najtrafniejszym wyborem Wenezuelczyków. Szkoda, że u nas nie ma obyczaju żartowania i bawienia się tzw. muzyką poważną, co z pewnością przydałoby jej popularności w naszym, przykro pisać, niemal nie wyedukowanym muzycznie społeczeństwie. Ostatecznie koncert dowiódł starej prawdy, że wszystko jest dobre, byle we właściwych proporcjach.

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Aleksandra Kurzak - Traviata w Operze Narodowej (recenzja)

Od kilku lat na polskiej scenie operowej w repertuarze belcanta prym wiedzie Joanna Woś. Artystka jest też dla wielu melomanów idealną odtwórczynią Violetty w „Traviacie” Verdiego. To, że Woś potrafi „zrobić” z głosem co chce, sprawia, że śpiewaczka ma na scenie, że tak powiem, wolną głowę do grania. Zatem i jej kreacje aktorskie są znakomite, pogłębione interpretacyjnie. Jako sympatyk Woś wybierałem się do Opery Narodowej na "Traviatę" Mariusza Trelińskiego z niedobrą, przyznaję, chęcią skonfrontowania Woś z Aleksandrą Kurzak. No i… konfrontowałem.


Aleksandra Kurzak dysponuje pięknym, nośnym głosem, techniką koloraturową na najwyższym poziomie, urodą, wdziękiem, aktorskim talentem. Violettę zagrała i zaśpiewała doskonale. A to przecież jej pierwsze spektakle tej opery. Jak będzie po kolejnych kilkunastu, kilkudziesięciu? Jestem przekonany, że równie imponująco, bo w chwili, gdy Kurzak „wśpiewa” partię, nie oprze się śpiewać całego przedstawienia tak, jak w sobotę zaśpiewała II akt: bawiąc się dźwiękami, głosem, cyzelując niuanse jakby „od niechcenia”.

W sobotę Aleksandrze Kurzak partnerował w roli Alfreda Francesco Demuro. O jego śpiewaniu nie sposób powiedzieć niczego złego: ładny, silny głos, wysoka kultura muzyczna, a do tego dobre aktorstwo. Oboje artyści raz po raz wzruszali publiczność, która w finale zrewanżowała im się owacją. Trzecim bohaterem sobotniego przedstawienia był Tadeusz Kozłowski, pod którego batutą orkiestra Opery Narodowej grała jak natchniona. To był piękny wieczór.

niedziela, 20 czerwca 2010

Laureaci Złotych Masek 2009/2010

W Teatrze Wielkim w Łodzi o godz. 18 rozpoczęła się uroczystość wręczenia Złotych Masek – nagród łódzkich recenzentów teatralnych – przyznanych za najwybitniejsze osiągnięcia teatralne w sezonie 2009/2010. Oto jak zdecydowali recenzenci: Renata Sas ("Express Ilustrowany"), Małgorzata Karbowiak ("Kalejdoskop"), Joanna Rybus ("Gazeta Łódzka"), Piotr Grobliński (portal Reymont.pl), Dariusz Pawłowski i Łukasz Kaczyński ("Polska. Dziennik Łódzki") oraz Michał Lenarciński (pomysłodawca nagrody, przez ostatnie 10 lat związany z „Dziennikiem Łódzkim”, dziś nie związany z żadną łódzką redakcją).


Złota Maska za najlepsze przedstawienie – Teatr im. Jaracza za „Dybuka” w reżyserii Mariusza Grzegorzka


Złota Maska za najlepszą reżyserię i scenografię – Agata Duda-Gracz za „Według Agafii”, spektakl zrealizowany w Teatrze im. Jaracza


Złota Maska za najlepszą rolę kobiecą – Milena Lisiecka za rolę Agafii w „Według Agafii” na scenie Teatru im. Jaracza


Złota Maska za najlepszą rolę męską – Bronisław Wrocławski za rolę Iwana Iljicza w „Przypadku Iwana Iljicza” na scenie Teatru im. Jaracza


Złota Maska za najlepszą rolę męską – Andrzej Wichrowski za rolę Ojca w „Kotce na rozpalonym, blaszanym dachu” na scenie Teatru im. Jaracza


Złota Maska za najlepszy debiut – Agnieszka Więdłocha, za cały debiutancki sezon na scenie Teatru im. Jaracza


Złota Maska dla najlepszego spektaklu teatru lalek – Teatr Pinokio za „Historię występnej wyobraźni” w reżyserii Konrada Dworakowskiego


Nadzwyczajna Złota Maska za wysoki poziom zrealizowanych spektakli dyplomowych, staranny dobór ich realizatorów i wysoki poziom umiejętności aktorskich tegorocznych absolwentów Wydziału Aktorskiego PWSFTviT – dla Teatru Studyjnego i Wydziału Aktorskiego PWSFTviT


Czarna Maska za brak dbałości o poziom artystyczny zrealizowanych premier – Teatr Nowy

Teatrowi im. Jaracza gratuluję rewelacyjnego „bilansu” – sześć nagród (i to najważniejszych) to prawdziwy sukces. Gratuluję też Wydziałowi Aktorskiemu PWSFTviT i Teatrowi Studyjnemu oraz Teatrowi Pinokio. Teatrowi Nowemu życzę jak najlepiej: pozłoćcie tę maskę jak najszybciej.

sobota, 19 czerwca 2010

Gustawo Dudamel w Operze Narodowej

Dziś wieczorem Traviata, a jutro egzotyczna rewelacja - Dudamel i jego orkiestra.

Gustavo Dudamel uważany jest za jednego z najciekawszych i najbardziej sugestywnych dyrygentów naszych czasów. Chociaż jesienią 2009 roku objął kierownictwo artystyczne Filharmonii w Los Angeles, to jednak pozostał kierownikiem artystycznym Orkiestry Symfonicznej w Goeteborgu oraz – co najważniejsze - kierownikiem artystycznym Młodzieżowej Orkiestry im. Simóna Bolívara w Wenezueli, którą to funkcję pełni już od dziesięciu lat. Jego niesamowita energia i talent sprawia, że Dudamel jest jednym z najbardziej rozchwytywanych artystów świata.

Młody artysta urodził się w wenezuelskim Barquisimeto.Początkowo uczył się gry na skrzypcach, studia dyrygenckie rozpoczął w roku 1996 u Rodolfo Saglimbeniego. W tym samym roku został kierownikiem artystycznym Amadeus Chamber Orchestra. W roku 1999 objął stanowisko kierownika artystycznego Młodzieżowej Orkiestry im. Simóna Bolívara i rozpoczął studia dyrygenckie u José Antonio Abreu, założyciela Orkiestry.

Sama zaś Młodzieżowa Orkiestra im. Simóna Bolívara została założona przez Abreu i grupę muzyków, dla których natchnieniem były ideały bohatera walk o wyzwolenie Ameryki Południowej. Orkiestra, która składa się z ponad dwustu (!) muzyków w wieku od 12 do 26 lat, jest wizytówką programu kształcenia muzycznego prowadzonego przez Państwową Fundację Orkiestr Młodzieżowych i Dziecięcych Wenezueli.

W programie niedzielnego koncertu: Alberto Ginastera Tańce z baletu Estancia op. 8; Inocente Carreño Margariteña (Glosa Sinfónica), Igor Strawiński Święto wiosny.

Ta orkiestra ma dość oryginalny pomysł na bisy. Ale realizuje go tylko wtedy, gdy czuje, że uwiodła publiczność. Na czym ów pomysł polega? Ano grają rytmiczny bis i jednocześnie… tańczą. Zabawa jest przednia. Ciekawe, czy na tańczące granie zasłuży jutro polska publiczność. Jak było – napiszę.

czwartek, 17 czerwca 2010

Traviata Trelińskiego, Violetta Aleksandry Kurzak

W sobotę obejrzę w Operze Narodowej „Traviatę” z Aleksandrą Kurzak w roli Violetty. Już nie mogę się doczekać. Spektakl poprowadzi Tadeusz Kozłowski – moim zdaniem najwybitniejszy współczesny dyrygent operowy.


„Traviatę” Mariusza Trelińskiego w ON widziałem tuż po premierze, oglądałem tzw. drugą obsadę. Nie pamiętam kto śpiewał Alfreda, dzięki czemu śpiewak może być mi teraz wdzięczny. Artysta męczył się z partią, brakowało mu wdzięku i nie wiem po co wykonał strettę, która nic do akcji nie wnosi, zatem śpiewa się ją tylko po to, by popisać się umiejętnościami i wysokim „c”. Ani się popisał, ani zaśpiewał górę.

Jak zawsze z klasą śpiewał Adam Kruszewski, ale tym razem zabrakło jakiejś iskry, która wyciągnęłaby postać z odrętwienia. Wydaje mi się, że w tej chwili w Polsce najwspanialszym Germontem jest Zenon Kowalski.

Violettę w tej obsadzie śpiewała Joanna Woś. Jeden z kolegów recenzentów (nie podam nazwiska) zauważył, że – cytuję z pamięci – przed tą młodziutką śpiewaczką międzynarodowa kariera. Jak się kogoś nie zna, to chociaż w wyszukiwarkę Google można wpisać i czegoś się dowiedzieć. Ta młodziutka artystka debiutowała blisko 25 lat temu w łódzkim Teatrze Wielkim jako Łucja w „Łucji z Lammermoor” Donizettiego (śpiewa zresztą tę partię, obok Violetty i Lukrecji Borgii w Operze Narodowej). A karierę, owszem, zrobiła.

Ale wracając do spektaklu. Woś Violettę w życiu zaśpiewała, chyba nie pomylę się, ze dwieście razy. Bawi się tą partią i rolą w każdej nowej inscenizacji. I u Mariusza Trelińskiego bawiła się znakomicie, kreując portret luksusowej dziwki o dość oryginalnych podnietach (Violetta występuje w kabarecie, a swój „numer” zaczyna od wyjścia z trumny) i romantycznym sercu. Ta Violetta nie jest naiwna. Ta Violetta zna życie, jego przede wszystkim gorzki smak i nic jej nie zaskakuje. No, może tylko miłość, której dawno już kazała zasnąć, a ta tymczasem niepokoi ją i próbuje wprowadzić nowy emocjonalny ład…Woś, jak na Woś przystało, dała doskonałą kreację wokalno-aktorską.

Popis kreatywności dali Mariusz Treliński i Boris Kudlicka (scenografia). Wysmakowane dekoracje Kudlicki raz po raz ożywiała maszyneria sceny, co było efektem wizualnym niezłym, ale akustycznym – okropnym. Silniki wózków scenicznych pracują tylko trochę subtelniej niż piły spalinowe. Ponadto w ostatniej scenie I aktu, gdy cała dekoracja „płynie” a po niej w miejscu drepce i potyka się Violetta wyśpiewując wielkie E’strano, nie umiałem dostatecznie skupić się na urodzie śpiewu. Trochę może to anachroniczne, ale wciąż wydaje mi się, że głos w operze jest najważniejszy…

Inscenizacja Trelińskiego stoi w niewielkiej, ale jednak, opozycji wobec libretta, bo kto dziś (akcja dzieje się współcześnie) miewa podobne dylematy moralne jak ojciec Alfreda? Ale może z drugiej strony ten właśnie kontrast pozwala wynieść dzieło poza ramy czasu?

Poza statycznym I obrazem II aktu (akcja rozgrywa się wokół basenu, nie wiedzieć czemu nie w nim, skoro już jest) spektakl ogląda się „jednym tchem”. A kiedy już opada kurtyna i artyści wychodzą do ukłonów, pozostaje bez odpowiedzi tylko jedno pytanie: dlaczego Violetta ukłonić się nie wychodzi z trumny? Byłoby to nie tylko zabawne.

Na koniec jeszcze jeden komplement dla orkiestry: „Traviatę” gra zjawiskowo.

środa, 16 czerwca 2010

Złote Maski - wyniki wyborów

W niedzielę, 20 czerwca o godz. 18, w Teatrze Wielkim w Łodzi zostaną wręczone Złote Maski - nagrody za największe dokonania artystyczne w sezonie teatralnym 2009/2010. Na tym blogu punktualnie o godz. 18 pojawią się prawdziwe wyniki wyborów łódzkich recenzentów teatralnych. Jego Czytelnicy poznają nazwiska laureatów jako pierwsi. Czy w tym sezonie ktoś dostanie Czarną Maskę...?

wtorek, 15 czerwca 2010

Złote Maski 2009/2010

Złote Maski - nagrody łódzkich recenzentów teatralnych, to najważniejsze w regionie i jedne z najważniejszych w kraju, nagrody teatralne.


W tym roku recenzenci wręczą je już po raz dziewiętnasty. wydarzeniu towarzyszyć będzie koncert, w którym na scenie Teatru Wielkiego wystąpią trzej polscy tenorzy: Paweł Skałuba, Dariusz Stachura i Adam Zdunikowski. A to wszystko już niedzielnego wieczoru o godz. 18.

Maski, ze swoją osiemnastoletnią tradycją, wzbudzają szacunek w środowisku, a ponieważ są nagrodami przyznawanymi przez krytyków - tym większym cieszą się splendorem.

Wśród laureatów Złotych Masek znajdujemy tak znakomite nazwiska, jak m.in.: Ewa Wycichowska, Franciszek Starowieyski, Maciej Prus, Bronisław Wrocławski, Barbara Sass, Tomasz Zygadło, Waldemar Zawodziński, Barbara Marszałek i nieżyjący już: Jacek Chmielnik i Sławomir Kulpowicz.

Od chwili powstania nagrody, prasowi recenzenci wręczyli sporo ponad sto Masek. Rekordzistami w posiadaniu nagród (mają ich po kilka) są Waldemar Zawodziński (za reżyserię i scenografię), w tych samych kategoriach Mariusz Grzegorzek oraz Ryszard Kaja (za scenografię i kostiumy). Warto przypomnieć, że to on jest autorem projektu plastycznego Masek, który podarował recenzentom bezinteresownie. A jak to wszystko się zaczęło?

Po raz pierwszy Złote Maski przyznaliśmy za wydarzenia sezonu 1991/1992. Uroczystość odbyła się w Teatrze im. Jaracza i zbiegła z odejściem z teatru jego wieloletniego dyrektora - Bohdana Hussakowskiego. I właśnie Hussakowski stał się pierwszym w historii laureatem Nadzwyczajnej Złotej Maski, przyznanej za dokonania podczas wszystkich sezonów spędzonych w Łodzi. A było ich trzynaście.

Za najlepszą aktorkę uznaliśmy Joannę Cortes, nagradzając jej kreację w tytułowej partii opery "Carmen" Bizeta, której premiera odbyła się w Teatrze Wielkim. Mariusz Wojciechowski otrzymał Złotą Maskę za dwie role: Salieriego w "Amadeuszu" i Koczkariowa w "Ożenku". Oba spektakle powstały na scenie "Jaracza". Ten teatr zgarnął jeszcze jedną nagrodę - dla najlepszego przedstawienia, przyznaną za "Ożenek", a reżyserujący sztukę Gogola Valery Fokin otrzymał nagrodę za najlepszą reżyserię. Za scenografię "Niejakiego Piórki" w Teatrze Studyjnym i "Romea i Julii" w Teatrze Wielkim Złotą Maskę otrzymał Ryszard Kaja.

Aby nie było tylko cukierkowo słodko, zdecydowaliśmy przyznać Czarną Maskę, za najgorsze przedstawienie sezonu uznając "Hej, to jeszcze nie koniec". Ta antynagroda trafiła do Teatru Powszechnego. Dziś w Łodzi nie mieszka już żaden z laureatów pierwszej edycji nagrody...

W następnym roku uroczystość odbyła się na scenie Teatru Studyjnego. W gronie laureatów znaleźli się aktorzy: Barbara Lauks i Bronisław Wrocławski. Ponownie "Jaracz" otrzymał Złotą Maskę za najlepsze przedstawienie, jakim uznano "Mein Kampf" w reżyserii Tomasza Zygadły. Natomiast za reżyserię Maskę otrzymał Zbigniew Brzoza (za spektakl "Przemiana" w Teatrze Studyjnym). Czarna Maska powędrowała do Teatru Nowego za najgorsze przedstawienia sezonu: "Pastorałkę" i "Wieczór Trzech Króli". Natomiast Nadzwyczajną Złotą Maskę za podejmowanie działań, mających na celu integrowanie środowiska i odbudowę prestiżu Teatru Powszechnego, otrzymał Maciej Korwin, dyrektor tej sceny.

Rok później przenieśliśmy się do Teatru Wielkiego, gdzie laury odbierali m.in. Barbara Marszałek (aktorka ma cztery Złote Maski), Waldemar Zawodziński (za reżyserię "Fausta" Gounoda w Teatrze Wielkim), Franciszek Starowieyski (za "Ubu Rex" w Teatrze Wielkim) i po raz trzeci Ryszard Kaja. Za najlepszy spektakl uznano "Ubu Rex", Nadzwyczajną Złotą Maską uhonorowana została Janina Niesobska za choreografię do "Fausta", "Ubu Rex" (w Teatrze Wielkim) i "Tańców w Ballybeg" (w Teatrze im. Jaracza). Niesobska też już ma kilka Masek.

W 1994 roku Czarna Maska za najgorsze przedstawienie sezonu przypadła Teatrowi Muzycznemu za "Ziemię obiecaną", a Nadzwyczajną Czarną Maskę dostał Jacek Chmielnik, za niski poziom artystyczny w Teatrze Nowym, którego był dyrektorem. Rok później Chmielnik swoją maskę pozłocił.

W 1994 roku wybitna polska tancerka i choreograf - Ewa Wycichowska - została uhonorowana Nadzwyczajną Złotą Maską za całokształt osiągnięć artystycznych.

W kolejnych sezonach Złote Maski trafiły do aktorki Gabrieli Muskały (przynajmniej dwa razy), aktora Ireneusza Czopa (dwie Maski), scenograf Marii Balcerek (trzy Maski), reżysera Mariusza Grzegorzka (ma sześć Masek), aktorki Bogusławy Pawelec, aktora Andrzeja Wichrowskiego, aktorki Barbary Szcześniak i reżyserów: Remigiusza Brzyka, Henryka Baranowskiego, Łukasza Kosa, dwukrotnie do Grzegorza Wiśniewskiego.

W gronie laureatów są także śpiewacy: Joanna Woś, Krystyna Rorbach, Jolanta Bibel, Anna Walczak, Agnieszka Makówka, Joanna Moskowicz (nagroda za debiut trzy lata temu), Zbigniew Macias, Krzysztof Bednarek i Adam Koziołek.

Cztery lata temu pojawiła się Maska za najlepszy debiut, wtedy też po raz pierwszy wręczono Złotą Maskę za najlepszą inscenizację. Tej nagrody nie było okazji wręczyć nikomu, poza Giorgiem Madią, wyróżnianym za dwa baletowe hity Teatru Wielkiego - "Śpiącą królewnę" i "Kopciuszka".

Tak się składa, że od osiemnastu lat Złotą Maską dla najlepszego spektaklu w sezonie dzielą się dwie sceny: Teatru Wielkiego i Teatru im. Jaracza. Raz tylko taką nagrodę otrzymał Teatr Nowy - za "Sen pluskwy" w reżyserii Kazimierza Dejmka, którego imię dziś teatr nosi.

Czarnymi Maskami obdarowywano sprawiedliwie, ale nie każdy teatr ma tę antynagrodę. Nigdy nie dostał jej Teatr im. Jaracza ani teatry lalkowe "Arlekin" i "Pinokio".

W tym roku w kapitule "maskowej" zasiedli: Renata Sas ("Express Ilustrowany"), Małgorzata Karbowiak ("Kalejdoskop"), Joanna Rybus ("Gazeta Łódzka"), Piotr Grobliński (portal Reymont.pl), Dariusz Pawłowski i Łukasz Kaczyński ("Polska. Dziennik Łódzki") oraz Michał Lenarciński (pomysłodawca nagrody, przez ostatnie 10 lat związany z „Dziennikiem Łódzkim”, dziś nie związany z żadną łódzką redakcją).

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Marszałek Komorowski idzie do Lisa w TVP2, a Gombrowicz wie swoje...

Powrót ze wsi zawsze jest smutny. Tym razem był smutniejszy, niż zwykle. Niemal tydzień spędzony w bliskości z naturą uspokaja, daje poczucie bezpieczeństwa, wprawia w nastrój refleksyjny.... Tym bardziej, gdy ma się okazję pobyć z osobami szczególnie ważnymi. Polityczne zawirowania, których wszyscy jesteśmy świadkami, odeszły na drugi plan, a teraz wylewają się błotem z okienka telewizora. Tymczasem myśli kierują się zupełnie gdzie indziej; miłe, że nadzieje zaczynają wypierać wątpliwości.


Kilka dni gawędzenia (nawet erudycyjnego, nie takiego kawiarnianego) o teatrze, literaturze, filmie, emocjach, uczuciach (tak, tak, o miłości też było) wypada znów skonfrontować z rzeczywistością. Komorowski nie pójdzie do Lisa, Kaczyński nie pójdzie na debatę 1:1, Kaczyński, Pawlak i Napieralski pójdą do Lisa… A tu Komorowski idzie do Lisa, a pozostali nie idą. Było kiedyś takie powiedzenie: Cyrk Merano gra co rano.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wszyscy – jak na balu w „Operetce” Gombrowicza – rozmawiają ze sobą całkiem swobodnie, tylko nie wiedzą, co mówią.

czwartek, 10 czerwca 2010

Konkurs na dyrektor Teatru Nowego w Łodzi ogłoszony

Wydział Kultury Urzędu Miasta Łodzi postanowił ogłosić konkurs na stanowisko dyrektora naczelnego Teatru Nowego im. Kazimierza Dejmka. Jeszcze kilka dni temu niektórzy żyli nadzieją, że do teatru powróci jego poprzedni dyrektor artystyczny Zbigniew Brzoza, ale, jak się wydaje, nie jest to już możliwe. Czy na pewno?


Brzoza, jak wiadomo, zdecydował, że do konkursu nie przystąpi, ale gotów był objąć teatr w drodze nominacji. Konkurs, jak zapewnia Wiesława Zewald, dyrektor Wydziału Kultury, będzie w stu procentach uczciwy, co znaczy, że władze nie mają swojego kandydata.

O tym jednak kto będzie miał największe szanse wygrać rywalizację, decydować będzie skład komisji konkursowej. Poza przedstawicielami zespołu Teatru Nowego, w komisji zasiądą zapewne urzędnicy magistraccy i osoby (dwie, lub jedna) wytypowane przez ZASP. Tak twierdzą ci, którzy do konkursu zaufania nie mają. Ci, których idea konkursu przekonuje, są zdania, że o wygranej przesądzi program przedstawiony przez kandydata…

Nie zazdroszczę aktorom i wszystkim pracownikom Teatru Nowego. Jakiekolwiek rozwiązanie na pewno nie usatysfakcjonuje wszystkich. Nie zazdroszczę też Mirce Marcheluk, obecnej dyrektor artystycznej TN ( z kontraktem pięcioletnim), bo taki trochę sabat się nad Nią odprawia. I wydaje się niemal pewne, że dni Jej dyrekcji są policzone. Co jednych smuci, a innych wprawia w zachwyt. A wszyscy mają usta przepełnione frazesem: my chcemy tylko dobra teatru…

Tymczasem pomiędzy tymi wszystkimi zawirowaniami, jest teatr. Sytuacja kojarzy mi się morałem jednej z bajek La Fontaine’a: wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły.

PS. Konkurs może zostać nierozstrzygnięty. Co wtedy?

wtorek, 8 czerwca 2010

Złote Maski w Teatrze Wielkim w Łodzi pełnoletnie

Skoro 20 czerwca w Teatrze Wielkim zostaną wręczone Złote Maski - coroczne nagrody łódzkich recenzentów teatralnych (przyznaliśmy je już godnie i sprawiedliwie) - to warto pokusić się o podsumowanie sezonu teatralnego 2009/2010.
Warto byłoby też przypomnieć historię Złotych Masek, które - będę nieskromny - wymyśliłem 18 lat temu. No, może nie zupełnie wymyśliłem Złote Maski, a to, by je w Łodzi przyznawać. Hm.. Maski uzyskały pełnoletność, jak ten czas leci....
No i teraz dylemat: o czym najpierw? O Maskach, czy sezon podsumować?
A tymczasem trzeba na wieś...

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Łódź Czterech Kultur

Festiwal Dialogu Czterech Kultur będzie się nazywał Łódź Czterech Kultur. Jedna z łódzkich gazet informuje, że Bogdan Tosza, nowy szef festiwalu, zapowiada powrót do korzeni festiwalu, jego multidyscyplinarności. Super. Zapowiada także, że festiwal skrócony zostanie o dzień i odbędzie się w terminie 15 – 18 września 2010. Zwykle festiwal trwał 10 dni, bywało że 9. Jak zatem obliczono, że 4-dniowa impreza będzie o dzień krótsza od np. 9-dniowej?


Bogdan Tosza zdradza także, że nie zaakceptował koncepcji przygotowanej przez ostatnie władze ulokowanego w strukturach miejskich festiwalu oraz, że chce powrotu do idei Witolda Knychalskiego (twórcy festiwalu), by impreza była adresowana do najszerszego grona odbiorców (ostatnio program był tak wysublimowany, że aż hermetyczny, co zaowocowało opinią, że imprezy festiwalowe są niszowe).

Okazuje się zatem, że to, na co niekiedy narzekano, było strzałem w dziesiątkę. Nowemu dyrektorowi wypada życzyć dobrych pomysłów i środków na ich realizację. A władzom, by pozwoliły rozwijać się instytucjom kultury w sposób wolny i swobodny. Jak pokazuje przykład tego festiwalu (zresztą nie tylko), to, do czego władza nie bardzo może wtrącać się, jest zawsze lepsze od tego, co ludzie wymyślą, gdy są niezależni. Ergo: władza do rządzenia, artyści do tworzenia.

wtorek, 1 czerwca 2010

Zbigniew Brzoza dyrektorem Teatru Nowego w Łodzi

Zbigniewa Brzozy w Teatrze Nowym w Łodzi chcą aktorzy. Jak wiadomo, nie wszyscy, bo są też tacy, którzy nie chcą. Pani Wiesława Zewald, wiceprezydent Łodzi, rozważa, czy Brzozę posadzić, czy nie. A jeśli nie, to ogłosić konkurs. W którym Brzoza udziału nie weźmie. Okazuje się za to, że bez konkursu Brzoza zgodzi się zostać dyrektorem naczelnym Teatru Nowego, którego od kilku tygodni nie ma, bo Janusz Michaluk został zwolniony.
Jak zwykle okazuje się, że łatwiej jest kogoś zwolnić z pracy, niż znaleźć kogoś do pracy. Poprzedni prezydent Łodzi, Jerzy Kropiwnicki, mianował dyrektorem Janusza Michaluka, adwokata i kiedyś chyba prezesa klubu tenisowego, nie w uznaniu pana Michaluka zasług dla teatru, bo pan Michaluk teatr znał wyłącznie z widzenia. I to raczej słabo, bo zanim został dyrektorem „Nowego”, to widział teatr raz, i tylko z daleka. Nie dziwi więc postawa pani wiceprezydent Zewald, bo pośpiech wskazany jest wyłącznie przy łapaniu pcheł. Dyrektora wybrać należy starannie, zwłaszcza, że kierować będzie musiał pracą dyrektora artystycznego, którym jest Mirosława Marcheluk, aktorka „Nowego”, z którą Kropiwnicki (tuż przed odwołaniem z urzędu) podpisał kontrakt na pięć lat, zapewne z okazji 70. urodzin aktorki. Nota bene wcześniej Kropiwnicki zapowiedział, że z żadnym dyrektorem nie podpisze umowy dłuższej, niż roczną.
Tak więc sytuacja w „Nowym” jest faktycznie fascynująca. A rozwiązań co najmniej kilka.
Nie wydaje mi się, by było możliwe, aby na czele teatru stanęła Mirka Marcheluk, jako naczelny i artystyczny. Zatem może jednak Brzoza. Jako naczelny. A artystyczny dyrektor Marcheluk? Nie wiem kto kogo wcześniej by zamordował: Mirka Zbyszka, czy odwrotnie? Bo nie wierzę, że mogliby dogadać się. A Brzoza, skoro miałby wrócić do teatru, to przecież nie po to, by słuchać Marcheluk w kwestiach artystycznych. Ich widzenie teatru to dwa wykluczające się światy.
Zatem realne jest to, że Brzoza zostanie dyrektorem naczelnym i zażąda usunięcia Marcheluk, a następnie zostanie naczelnym i artystycznym. I to nie byłoby takie złe.
Gorzej, jeśli w wyniku ogłoszonego konkursu, teatr obejmie ktoś z listy „stale polujących na jakąkolwiek dyrekcję, w jakimkolwiek mieście”. Na tej liście jest kilka nazwisk, ale nie widzę wśród nich przyszłego dyrektora Teatru Nowego w Łodzi. A jeśli nawet ktoś taki stanąłby do konkursu i go wygrał, to jaka jest gwarancja, że coś w teatrze się zmieni? Bo żeby naprawdę „Nowy” wydobył się z zapaści, to trzeba mu przede wszystkim świetnego dyrektora artystycznego. Co zatem z Mirką Marcheluk? Rozwiązanie kontraktu z Marcheluk wiąże się przecież z wypłatą, zapewne sporego, odszkodowania…
Jakby jeszcze było nie dość, to trzeba dodać, że kierownikiem literackim jest tam nadal radna PiS, Bożenna Jędrzejczak, która odegrała kluczową rolę w usunięciu Brzozy ze stanowiska. Magiel, jaki zaprezentowała wówczas Bożenna Jędrzejczak, wprawiał w osłupienie bez wyjątku wszystkich. Podobnie jak teraz wprawia w osłupienie niezdecydowanie władz.
Tymczasem na stronie teatru zamieszczono list, w którym podpisani (przewodniczący związków zawodowych), występują stanowczo przeciwko powrotowi Brzozy do „Nowego”. Puenta listu jest taka: nie chcemy Brzozy „bo chcemy tworzyć, a nie żyć w lęku przed wybrykami kogoś, kto swym monstrualnie przerośniętym ego niszczy wszystko wokół”.
No pewnie, przecież najlepszy dyrektor to taki człowiek bez ego, którym konstruktywnie rządzą związki.