W sobotę obejrzę w Operze Narodowej „Traviatę” z Aleksandrą Kurzak w roli Violetty. Już nie mogę się doczekać. Spektakl poprowadzi Tadeusz Kozłowski – moim zdaniem najwybitniejszy współczesny dyrygent operowy.
„Traviatę” Mariusza Trelińskiego w ON widziałem tuż po premierze, oglądałem tzw. drugą obsadę. Nie pamiętam kto śpiewał Alfreda, dzięki czemu śpiewak może być mi teraz wdzięczny. Artysta męczył się z partią, brakowało mu wdzięku i nie wiem po co wykonał strettę, która nic do akcji nie wnosi, zatem śpiewa się ją tylko po to, by popisać się umiejętnościami i wysokim „c”. Ani się popisał, ani zaśpiewał górę.
Jak zawsze z klasą śpiewał Adam Kruszewski, ale tym razem zabrakło jakiejś iskry, która wyciągnęłaby postać z odrętwienia. Wydaje mi się, że w tej chwili w Polsce najwspanialszym Germontem jest Zenon Kowalski.
Violettę w tej obsadzie śpiewała Joanna Woś. Jeden z kolegów recenzentów (nie podam nazwiska) zauważył, że – cytuję z pamięci – przed tą młodziutką śpiewaczką międzynarodowa kariera. Jak się kogoś nie zna, to chociaż w wyszukiwarkę Google można wpisać i czegoś się dowiedzieć. Ta młodziutka artystka debiutowała blisko 25 lat temu w łódzkim Teatrze Wielkim jako Łucja w „Łucji z Lammermoor” Donizettiego (śpiewa zresztą tę partię, obok Violetty i Lukrecji Borgii w Operze Narodowej). A karierę, owszem, zrobiła.
Ale wracając do spektaklu. Woś Violettę w życiu zaśpiewała, chyba nie pomylę się, ze dwieście razy. Bawi się tą partią i rolą w każdej nowej inscenizacji. I u Mariusza Trelińskiego bawiła się znakomicie, kreując portret luksusowej dziwki o dość oryginalnych podnietach (Violetta występuje w kabarecie, a swój „numer” zaczyna od wyjścia z trumny) i romantycznym sercu. Ta Violetta nie jest naiwna. Ta Violetta zna życie, jego przede wszystkim gorzki smak i nic jej nie zaskakuje. No, może tylko miłość, której dawno już kazała zasnąć, a ta tymczasem niepokoi ją i próbuje wprowadzić nowy emocjonalny ład…Woś, jak na Woś przystało, dała doskonałą kreację wokalno-aktorską.
Popis kreatywności dali Mariusz Treliński i Boris Kudlicka (scenografia). Wysmakowane dekoracje Kudlicki raz po raz ożywiała maszyneria sceny, co było efektem wizualnym niezłym, ale akustycznym – okropnym. Silniki wózków scenicznych pracują tylko trochę subtelniej niż piły spalinowe. Ponadto w ostatniej scenie I aktu, gdy cała dekoracja „płynie” a po niej w miejscu drepce i potyka się Violetta wyśpiewując wielkie E’strano, nie umiałem dostatecznie skupić się na urodzie śpiewu. Trochę może to anachroniczne, ale wciąż wydaje mi się, że głos w operze jest najważniejszy…
Inscenizacja Trelińskiego stoi w niewielkiej, ale jednak, opozycji wobec libretta, bo kto dziś (akcja dzieje się współcześnie) miewa podobne dylematy moralne jak ojciec Alfreda? Ale może z drugiej strony ten właśnie kontrast pozwala wynieść dzieło poza ramy czasu?
Poza statycznym I obrazem II aktu (akcja rozgrywa się wokół basenu, nie wiedzieć czemu nie w nim, skoro już jest) spektakl ogląda się „jednym tchem”. A kiedy już opada kurtyna i artyści wychodzą do ukłonów, pozostaje bez odpowiedzi tylko jedno pytanie: dlaczego Violetta ukłonić się nie wychodzi z trumny? Byłoby to nie tylko zabawne.
Na koniec jeszcze jeden komplement dla orkiestry: „Traviatę” gra zjawiskowo.
czwartek, 17 czerwca 2010
Traviata Trelińskiego, Violetta Aleksandry Kurzak
Etykiety:
Kozłowski,
Kruszewski,
Kurzak,
Opera Narodowa,
Traviata,
Treliński,
Woś
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Zazdroszczę posłuchania Traviaty na żywo...uwielbiam tę operę...Ja Kub
OdpowiedzUsuńSam sobie też zazdroszczę ;)
OdpowiedzUsuńmnie też zazdrość zżera...
OdpowiedzUsuńbo czym jest Wielka Trójka przy "Traviacie live"? puchem... i to męskim ;-) heh...
2bW: Ale mam dyskomfort, bo powinienem być w niedzielę w Łodzi, a się nie uda...
OdpowiedzUsuńA ja miałam wrażenie, że uczestniczę w nocnych eskapadach po warszawskich ekskluzywnych klubach i zaglądam do rezydencji, gdzie dzieci szczęścia nieustannie dozują sobie przyjemności w hedonistycznej atmosferze nad basenami. Ostre meandry miłości są nieodzowną grą: im bardziej bolesne tym wyższy poziom adrenaliny. Życie na górnym "C", jak cały spektakl!
OdpowiedzUsuń--
A ja byłem wczoraj - pięknie było.
OdpowiedzUsuń2L: Proponuję zamienić dyskomfort w komfort i się jednak pojawić.
OdpowiedzUsuńA co do Traviaty to pozostanie mi chyba tylko ala'Traviata w Cinema City w listopadzie (znaczy bardziej "Ala" niż "Traviata" - gdyż co live, to live)
2J No pogadamy o tym
OdpowiedzUsuń2bW Nie da rady, bo przez dwa dni nie wychodzę z Opery Narodowej (jak już jadę, to z oszczędności śpię :). W niedzielę słucham koncertu Dudamela. Notkę jeszcze o tym "strzelę"
2L: rozumiem. też pozdrawiam z Wawy. :-)
OdpowiedzUsuń