Lwów coraz piękniejszy i smutny
Dzień zaczął się od kawy w
Wiermience, czyli ormiańskiej kawiarence, przy ul. Wiermiejskiej
oczywiście, nieopodal kościoła ormiańskiego. Kawa zaparzona w
tygielkach (kawę zalewa się zimną wodą i podgrzewa w dziwnym
urządzeniu, jakby z piaskiem, później przelewa do filiżanek)
smakowała wyśmienicie, zwłaszcza, że ociepliło się (ponad 20
st.C) i można było usiąść przy stoliczkach na chodniku. Obok
przysiadły dwie Ukrainki, mniej więcej pod siedemdziesiątkę. W
pewnym momencie jedna z nich odeszła od stolika i, wracając, podała
nam serwetki. No tak, zjedliśmy sernik (bardzo dobry) i ust nie
mieliśmy czym otrzeć...

Okazało się, że był to pewien
rodzaj nawiązania kontaktu, bo po chwili rozpoczęła się rozmowa:
panie po ukraińsku, my po polsku. Damy (po ubraniach widać, że
zdecydowanie nie są zamożne, mówiąc delikatnie) okazały się
znawczyniami historii nie tylko Ukrainy, Polski, ZSRR i Rosji, ale
też historii języków. Rozmawiało się całkiem przyjemnie, choć
starałem się być czujnym, żeby nie urazić. Okazało się, że
właściwie niepotrzebnie. Ale...
Wrażenie zrobił na nas
stosunek pań do ZSRR i Rosji: niebywale negatywny. Zaś co do
Polski...
-My powinniśmy sobie wszystko
wybaczyć: wszystkie złe rzeczy, jakie między nami zaszły.
Przecież żyliśmy obok siebie, ze sobą, było tak, że
pomagaliśmy sobie wzajemnie: Paljaki i Ukraincy. Wszystko zło
między nami Rosja stworzyła, to Moskale, Azjaci przecież to są,
żadni słowianie. Im zależało, żeby nas skłócić – wyrzuciła
z siebie jedna z pań.
-No tak, powinniśmy – wtrącam
nieśmiało.
- Ja mam najlepszą przyjaciółkę
Polkę – dodaje jako silny argument. I dalej, jedna przez drugą
dowodzą, że Lwów jest tak samo polski, jak ukraiński, a Warszawa
taka polska, jak ukraińska. W znaczeniu takim, że granice
znaczenia nie mają, bo najważniejsi są ludzie.
W podtekście słychać pewną
zazdrość, że my, Polska, jesteśmy w Unii Europejskiej, że
dobrze nam się powodzi, że możemy (i stać nas), żeby podróżować
po świecie.
- Ja była w 2000 roku w
Częstochowie, na pielgrzymce, u nas wtedy straszna bieda była –
nie zwalnia z obrotów Ukrainka, a ja zastanawiam się jaka to
musiała być bieda, skoro ja teraz widzę tu biedę solidną. Ale
natychmiast dostaję odpowiedź i jet ona dość mocno działąjąca.
- Z welikich termosow prodawali zupu pomidorowu pysznu, pamiętam ten smak. I ja głodna była,
więc poprosyla, żeby nalaly mi polowu teho, co wszytkim, za
połowu cenu. I jakaś Polka obok powiedziała, żeby lać tyle,
ile wszystkim, że ona zapłaci.
Ech... brakuje słów. Żegnamy się.
- A gdzie idziecie?
- Do Lwowskiej Galerii Sztuki.
- A, to w pałacu Potockich,
wspaniałe są wasze palace i domy we Lwowi. Ale ten w Łancucie
jest jeszcze piękniejszy. Ja też mieszkam w kamenicy Paljaków.
Żal pałaców, ale bardziej żal
ludzi...
Pałac Potockich piękny i elegancki,
bardziej podobał mi się ten smak, niż Wersalu. Galeria ze zbiorami
raczej edukacyjnymi, ale sporo Malczewskiego, jest Brandt,
Ajwazowski. I przepiękne meble: głównie biedermeier i empire.
Wszystko podniszczone mocno, a za wilgotność w chłodnych salach
odpowiadają... nawilżacze powietrza.
Po odwiedzeniu galerii (są dwie i dwa
wejścia: od strony ul. Kopernika i Stefanyka) przeszliśmy, że tak
powiem, mimo restauracji Baczewscy. To najsłynniejsza restauracja we
Lwowie, przu ul. Szewskiej 6. Rezerwacje przyjmowali dziś na 9 maja,
ale można było zaryzykować, bo przecież część jest dla
"zwykłych" odwiedzających. Zaryzykowaliśmy, w sensie
dosłownym i w przenośni.
Knajpa niczego sobie, dość ładnie
urządzona z naciskiem na dość. Ale kucharz... słabieńki, i
obsługa trochę poniżej reputacji.

Zamówiliśmy przystawki,
kieliszek wódki, zupy i dania główne. No więc najpierw podano
zupy (rosół na cieniu od warzyw i kury i barszcz czerwony z
kołdunami – jakoś Litwą mi zajechało, a nie Ukrainą – z
zawartością butelki maggi wewnątrz). Rosół zjadliwy, barszcz
okropny. Później "wjechały" przystawki: śledź z
buraczkami i korniszonami podany w przekrojonej wzdłuż butelce po
wódce, a więc dość atrakcyjnie. Śledź sam w sobie dobry (choć
nie przyprawiony), ale reszta zupełnie bez smaku. Przystwką była
też mizeria. Samo słowo wyczerpuje definicję potrawy. A znam się,
bo jestem totalnym admiratorem mizerii w znaczeniu wybitnego ogórka
w śmietanowym sosie.
Dania
główne czyli waremiki z mięsem oraz z kapustą i grzybami mogły
zadowolić mniej wybrednych, ale nie nas. W miarę dobrze
przyprawione, ale ciasto grube, cebulka do okrasy bez smaku. Lepsze
zjedliśmy w byle jakiej pizzerii w Drohobyczu. Naprawdę.Creme
de la creme dnia miał być wieczór w Operze Lwowskiej. Bilety
kupione w Polsce (po ok. 19 zł za osobę), apetyt duży (a nawet
większy, bo jutro "Romeo i Julia"), a w repertuarze
"Trubadur" Verdiego.

Wyszliśmy
po pierwszej części. Reżyseria i scenografia jeszcze z XIX wieku,
ale z prowincji, nie ze świata. Muzycy w orkiestrze wydali mi się
zupełnie dobrzy, ale dyrygent poprowadził tego "Trubadura",
jakby to był występ cyrkowy, nie operowy: perkusja i blacha hulały
bez opamiętania, kwintetu właściwie ie było słychać. Chór nie
wszedł na "raz" ani razu, zresztą rozmijanie się z
orkiestrą dotyczyło wszystkich, w każdym z numerów. Niestety, z
zapisem rozmijali się także wszyscy soliści. Najbardziej dotkliwe
było to w scenach ansamblowych, gdzie dodatkowo każdy śpiewał w
swoim tempie. Jeśli chodzi o dynamikę, to termin "piano",
podobnie jak legato, nie jest znany nikomu. Inscenizacyjnie i
wokalnie była to karykatura "Trubadura".
Zatem
co? Wyśiać, wykpić? Chyba raczej pochylić się z rozpaczą.
Niech
nie mają mi za złe moi koleżanki i koledzy Ukraińcy, ale
pomyślałem, że wszyscy utalentowani z Ukrainy wyjechali. Zostali
ci, którzy z różnych powodów nie mogli wyjechać i śpiewają
tak, jak im płacą. To bardzo smutne. Bo tak naprawdę, to dziś
wykonawcy wydobyli z siebie dźwięki napisane przez Verdiego (nie
wszystkie zgodne co do wysokości), ale nie zaśpiewali. Naprawdę ze
śpiewem to nie miało wiele wspólnego.
I na koniec taka
refleksja: kultura bez mecenatu zginie (pod każdą szerokością
geograficzną). Na Ukrainie, we Lwowie, ten proces trwa. W Polsce,
choć nie w takim stopniu, doświadczamy podobnego stosunku mecenasa
do kultury od lat. Obyśmy się w porę opamiętali.
Zdjęcia Jacka Kubisa oraz Opery Lwowskiej