Fortuna kałem sie tuczy


czwartek, 4 maja 2017

Lwów 3

Lwów coraz piękniejszy i smutny

Dzień zaczął się od kawy w Wiermience, czyli ormiańskiej kawiarence, przy ul. Wiermiejskiej oczywiście, nieopodal kościoła ormiańskiego. Kawa zaparzona w tygielkach (kawę zalewa się zimną wodą i podgrzewa w dziwnym urządzeniu, jakby z piaskiem, później przelewa do filiżanek) smakowała wyśmienicie, zwłaszcza, że ociepliło się (ponad 20 st.C) i można było usiąść przy stoliczkach na chodniku. Obok przysiadły dwie Ukrainki, mniej więcej pod siedemdziesiątkę. W pewnym momencie jedna z nich odeszła od stolika i, wracając, podała nam serwetki. No tak, zjedliśmy sernik (bardzo dobry) i ust nie mieliśmy czym otrzeć...



Okazało się, że był to pewien rodzaj nawiązania kontaktu, bo po chwili rozpoczęła się rozmowa: panie po ukraińsku, my po polsku. Damy (po ubraniach widać, że zdecydowanie nie są zamożne, mówiąc delikatnie) okazały się znawczyniami historii nie tylko Ukrainy, Polski, ZSRR i Rosji, ale też historii języków. Rozmawiało się całkiem przyjemnie, choć starałem się być czujnym, żeby nie urazić. Okazało się, że właściwie niepotrzebnie. Ale...
Wrażenie zrobił na nas stosunek pań do ZSRR i Rosji: niebywale negatywny. Zaś co do Polski...
-My powinniśmy sobie wszystko wybaczyć: wszystkie złe rzeczy, jakie między nami zaszły. Przecież żyliśmy obok siebie, ze sobą, było tak, że pomagaliśmy sobie wzajemnie: Paljaki i Ukraincy. Wszystko zło między nami Rosja stworzyła, to Moskale, Azjaci przecież to są, żadni słowianie. Im zależało, żeby nas skłócić – wyrzuciła z siebie jedna z pań.
-No tak, powinniśmy – wtrącam nieśmiało.
- Ja mam najlepszą przyjaciółkę Polkę – dodaje jako silny argument. I dalej, jedna przez drugą dowodzą, że Lwów jest tak samo polski, jak ukraiński, a Warszawa taka polska, jak ukraińska. W znaczeniu takim, że granice znaczenia nie mają, bo najważniejsi są ludzie.
W podtekście słychać pewną zazdrość, że my, Polska, jesteśmy w Unii Europejskiej, że dobrze nam się powodzi, że możemy (i stać nas), żeby podróżować po świecie.
- Ja była w 2000 roku w Częstochowie, na pielgrzymce, u nas wtedy straszna bieda była – nie zwalnia z obrotów Ukrainka, a ja zastanawiam się jaka to musiała być bieda, skoro ja teraz widzę tu biedę solidną. Ale natychmiast dostaję odpowiedź i jet ona dość mocno działąjąca.
- Z welikich termosow prodawali zupu pomidorowu pysznu, pamiętam ten smak. I ja głodna była, więc poprosyla, żeby nalaly mi polowu teho, co wszytkim, za połowu cenu. I jakaś Polka obok powiedziała, żeby lać tyle, ile wszystkim, że ona zapłaci.
Ech... brakuje słów. Żegnamy się.
- A gdzie idziecie?
- Do Lwowskiej Galerii Sztuki.
- A, to w pałacu Potockich, wspaniałe są wasze palace i domy we Lwowi. Ale ten w Łancucie jest jeszcze piękniejszy. Ja też mieszkam w kamenicy Paljaków.
Żal pałaców, ale bardziej żal ludzi...
Pałac Potockich piękny i elegancki, bardziej podobał mi się ten smak, niż Wersalu. Galeria ze zbiorami raczej edukacyjnymi, ale sporo Malczewskiego, jest Brandt, Ajwazowski. I przepiękne meble: głównie biedermeier i empire. Wszystko podniszczone mocno, a za wilgotność w chłodnych salach odpowiadają... nawilżacze powietrza.


Po odwiedzeniu galerii (są dwie i dwa wejścia: od strony ul. Kopernika i Stefanyka) przeszliśmy, że tak powiem, mimo restauracji Baczewscy. To najsłynniejsza restauracja we Lwowie, przu ul. Szewskiej 6. Rezerwacje przyjmowali dziś na 9 maja, ale można było zaryzykować, bo przecież część jest dla "zwykłych" odwiedzających. Zaryzykowaliśmy, w sensie dosłownym i w przenośni.
Knajpa niczego sobie, dość ładnie urządzona z naciskiem na dość. Ale kucharz... słabieńki, i obsługa trochę poniżej reputacji.



Zamówiliśmy przystawki, kieliszek wódki, zupy i dania główne. No więc najpierw podano zupy (rosół na cieniu od warzyw i kury i barszcz czerwony z kołdunami – jakoś Litwą mi zajechało, a nie Ukrainą – z zawartością butelki maggi wewnątrz). Rosół zjadliwy, barszcz okropny. Później "wjechały" przystawki: śledź z buraczkami i korniszonami podany w przekrojonej wzdłuż butelce po wódce, a więc dość atrakcyjnie. Śledź sam w sobie dobry (choć nie przyprawiony), ale reszta zupełnie bez smaku. Przystwką była też mizeria. Samo słowo wyczerpuje definicję potrawy. A znam się, bo jestem totalnym admiratorem mizerii w znaczeniu wybitnego ogórka w śmietanowym sosie.
Dania główne czyli waremiki z mięsem oraz z kapustą i grzybami mogły zadowolić mniej wybrednych, ale nie nas. W miarę dobrze przyprawione, ale ciasto grube, cebulka do okrasy bez smaku. Lepsze zjedliśmy w byle jakiej pizzerii w Drohobyczu. Naprawdę.Creme de la creme dnia miał być wieczór w Operze Lwowskiej. Bilety kupione w Polsce (po ok. 19 zł za osobę), apetyt duży (a nawet większy, bo jutro "Romeo i Julia"), a w repertuarze "Trubadur" Verdiego.


Wyszliśmy po pierwszej części. Reżyseria i scenografia jeszcze z XIX wieku, ale z prowincji, nie ze świata. Muzycy w orkiestrze wydali mi się zupełnie dobrzy, ale dyrygent poprowadził tego "Trubadura", jakby to był występ cyrkowy, nie operowy: perkusja i blacha hulały bez opamiętania, kwintetu właściwie ie było słychać. Chór nie wszedł na "raz" ani razu, zresztą rozmijanie się z orkiestrą dotyczyło wszystkich, w każdym z numerów. Niestety, z zapisem rozmijali się także wszyscy soliści. Najbardziej dotkliwe było to w scenach ansamblowych, gdzie dodatkowo każdy śpiewał w swoim tempie. Jeśli chodzi o dynamikę, to termin "piano", podobnie jak legato, nie jest znany nikomu. Inscenizacyjnie i wokalnie była to karykatura "Trubadura".
Zatem co? Wyśiać, wykpić? Chyba raczej pochylić się z rozpaczą.
Niech nie mają mi za złe moi koleżanki i koledzy Ukraińcy, ale pomyślałem, że wszyscy utalentowani z Ukrainy wyjechali. Zostali ci, którzy z różnych powodów nie mogli wyjechać i śpiewają tak, jak im płacą. To bardzo smutne. Bo tak naprawdę, to dziś wykonawcy wydobyli z siebie dźwięki napisane przez Verdiego (nie wszystkie zgodne co do wysokości), ale nie zaśpiewali. Naprawdę ze śpiewem to nie miało wiele wspólnego.
I na koniec taka refleksja: kultura bez mecenatu zginie (pod każdą szerokością geograficzną). Na Ukrainie, we Lwowie, ten proces trwa. W Polsce, choć nie w takim stopniu, doświadczamy podobnego stosunku mecenasa do kultury od lat. Obyśmy się w porę opamiętali.

Zdjęcia Jacka Kubisa oraz Opery Lwowskiej 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz