Fortuna kałem sie tuczy


wtorek, 5 kwietnia 2016

Zyta Gilowska mi się przypomniała

Czego ja w życiu nie robiłem? Właśnie wpadł mi w ręce wywiad ze zmarłą dziś Zytą Gilowską, sprzed niemal 13 lat. Miał urozmaicić wydanie magazynowe  "DŁ". No i urozmaicił, a Gilowska, jako autorka dużej volty, urozmaiciła później politykę. Rozmawialiśmy w Sejmie, paląc papierosy, jakby nam lekarz zalecił. Historia pokazała, że moja rozmówczyni asertywności się nie nauczyła...



Michał Lenarciński: Czy jest w pani życiu taki obrazek: uczona budzi się, służba podaje śniadanie w ogrodzie...?
Zyta Gilowska: Nie ma takiego obrazka. Budzę się, sama sobie robię śniadanie, służby nie ma. Kilka lat temu miałam panie, które pomagały mi w sprzątaniu, ale doszłam do wniosku, że nie umiem korzystać z ich pracy, ponieważ dawałam im zajęcia łatwe, a gdy przychodziło do cięższych - wszystko robiłam sama. Poza tym nie bardzo lubię obcych ludzi w domu. I nie jestem ani na tyle bogata, ani nie mam tak dużych pomieszczeń, bym nie mogła sobie sama poradzić. Nie ma we mnie niczego z prominenta, ani z uczonej, która biega w każdych okolicznościach po mieszkaniu w apaszce, garsonce i butach na obcasach.
- Jak zatem biega po domu profesor Gilowska?
- Biegam w legginsach, w t-shirtach. Jak każda normalna kobieta.
- Dlaczego zainteresowała się pani samorządnością? Praca naukowa przestała wystarczać?
- Bardzo interesowałam się obradami Okrągłego Stołu, interesowałam się przemianami ustrojowymi. I kiedy te zmiany nadeszły, wiedziałam, że na pewno pojawią się dwie ciekawe dziedziny: jedna to bezrobocie, druga to samorząd terytorialny. Ja chciałam zajmować się bezrobociem, bo w 1989 roku wiedziałam, że szybko ten problem się u nas pojawi.
- Jednak zajęła się pani samorządem.
- W samorządzie nie chciałam się realizować naukowo, ani w żaden inny sposób. Kiedy powstawały komitety obywatelskie i szukano chętnych do kandydowania, zwrócono się m.in. do mnie. A ja byłam tak wielką entuzjastką zmian ustrojowych, że nie widziałam powodu, aby odmówić. Potraktowałam to jako zaszczyt. A kiedy już się tam znalazłam, to robiłam tak jak wszystko, co robię w życiu - powiedzmy - z małym pomiarkowaniem. Bo jak już coś robię, to na całego. No i zmieniłam specjalizację naukową (z wykształcenia jestem ekonometrykiem) i zaczęłam zajmować się finansami. W samorządzie zawędrowałam na wszystkie możliwe szczeble, z kongresem władz lokalnych Rady Europy włącznie. Czas spędzony w samorządzie uważam za jeden z najlepszych okresów w życiu. Żałuję tylko, że ten poziom fascynacji samorządem u nas się nie utrzymał, wkroczyło tam znudzenie, prywata. Ale przecież wiem, że żyjemy na ziemi, a nie w raju, i nie każdy musi być takim entuzjastą, jak ja.
- A co fascynującego jest w finansach publicznych?
- Na pierwszy rzut oka może fascynować nas dobra architektura, a badanie manuskryptów już nie. Na drugi rzut oka, dzielimy rzeczy na łatwiej i trudniej przyswajalne. Jednak przy wnikliwym zapoznaniu się z materią, ja w każdym razie, nie widzę różnicy między zafascynowaniem wykopaliskami z kultury Majów, a podatkami czy finansami. Fascynacja nie bierze się z materii, tylko z głowy. Jeśli ktoś jest ciekawy świata, to nie jest w stanie zdobywać profesjonalnej wiedzy o tym świecie inaczej, niż poprzez żmudne badania. I wtedy wszystko dla amatora jest tak samo nudne, a dla zawodowca - ciekawe i pasjonujące.
- Czy w profesjonalnym podejściu do pani pasji nie przeszkadza praca posła? Niedawno powiedziała pani, że marzy, by dotrwać do końca kadencji przy zdrowych zmysłach.
- Nie mogę powiedzieć, że praca posła przeszkadza mi w wykonywaniu innych prac. Praca posła mi uniemożliwia wykonywanie jakichkolwiek innych prac. Świat staje się na naszych oczach, wszystkiego trzeba się stale uczyć. Powiem panu, że dla ludzi, którzy żyją z tego, że orientują się w świecie, współczesny okres jest bardzo brutalny. Ja nawet nie prowadzę życia rodzinnego takiego, jakie bym chciała. Natomiast sejm tej kadencji powszechnie jest oceniany jako bardzo trudny. Mamy wysokie, świadomie ukryte bezrobocie w sejmie, bo za tymi 460 posłami kryją się duże grupy osób, które nic nie robią. A do tego wpadliśmy w jakieś szaleństwo z tempem stanowienia prawa. Ta gorączka legislacyjna (twierdzę, że to właściwie jest już rzucawka), jest przerażająca. Nie jestem w stanie w tej chwili czytać, ani prowadzić analiz wszystkich ustaw, nawet tych związanych z finansami. Czuję się jak automat. Odnoszę niepohamowane wrażenie, że w sejmie tracę zdolność do systematyzowania informacji, syntetyzowania ich.
- Czy to może oznaczać, że nie będzie pani chciała wziąć udziału w następnych wyborach?
- Tak. Mój obecny stan ducha jest taki, że nie wyobrażam sobie kandydowania. Nie mówię, że na pewno nie będę kandydować, a że nie umiem sobie tego wyobrazić.
- Wygrywa planowany dom z jeziorem w ogrodzie?
- Nie. Dom z jeziorem też odpadł. Plany, które miałam natknęły się na lokalne układy interesów i wiem, że nie będę już mieszkała tam, gdzie myślałam.
- Przeprowadzka do Warszawy?
- Nie. Zostanę tam, gdzie jestem.
- Jak pani podoba się polityka, jako umiejętność teoretyczna, a jak ta, z którą mamy do czynienia w Polsce?
- Jak wszyscy inteligenci przeczytałam kilka książek związanych z polityką, poczynając od „Księcia” Machiavellego, ale właściwie przyszłam do polityki bez teoretycznego przygotowania. Polityka jest zgodna z moim temperamentem; ja bardzo lubię szybko reagować i lubię, gdy dużo się dzieje. A w nauce tego nie było, bo nauka jest taka majestatyczna, powolna i wartością samą w sobie jest tu namysł. I była we mnie zgoda, żeby w wir polityki wpaść. Ale ten wir staje się za duży. Co innego jest pokręcić się w wannie z hydromasażem, a co innego wpaść do „końskiego dołu”, jak w dzieciństwie nazywaliśmy wiry na Drwęce. Doszłam do wniosku,  że wolę wannę.
- Przy pani tempie i temperamencie podejrzewam, że w szkolnych lekturach opuszczała pani opisy przyrody, by gonić akcję...
- Zawsze opuszczałam opisy przyrody, ale - na wszystko jest czas. Może nie interesują mnie literackie opisy, natomiast znajduję upodobanie w kontemplacji przyrody. Zauważyłam podróżując pociągiem, że wszystko, co dała nam natura, jest nieporównanie piękniejsze od tego, co budują ludzie. Nawet dostrzegając to, że wzdłuż torów kolejowych nie jest zbyt malowniczo.
- Skoro wspomnieliśmy szkołę: jak było?
- Zawsze było z górki, dobrze się uczyłam,  miałam dobrą pamięć. Byłam zdyscyplinowana, ale jak na szkolne warunki za szybka. No i miałam skłonność do hardego odpowiadania nauczycielom, co było zbiorczo opisane jako pyskowanie. Generalnie jednak myślę, że byłam grzeczna. I nie byłam prymuską, nic z tych rzeczy; nauczycielom z dzióbków miodu nie spijałam.
- Dobra uczennica, energiczna i pyskata; chłopaki „się nie bały”?
- „Bały się”. Byłam bardzo zwyczajna, ale krnąbrna, ba, zdarzyło mi się nawet bijać.
- Jak zakochuje się tak dynamiczna osoba?
- To proste: po raz pierwszy zakochałam się jak miałam trzynaście lat w aktorze, który grał w radzieckiej komedii, nic nie wartej zresztą, pod tytułem „Tygrysy na pokładzie”. Główną heroiną była Lubow Orłowa i najbardziej cierpiałam nie dlatego, że on nie widział, że mi się podoba, ale dlatego, że nie mogłam pojąć jak on mógł iść do tak tandetnej, tlenionej blondyny. Cha, cha, cha. To była pierwsza miłość.
- A następne?
- Następne były już bardziej realistyczne.
- Jak poznała pani męża?
- Na wakacjach. Miałam siedemnaście lat, zdałam do ostatniej klasy maturalnej, a on imponował mi bardzo, bo był dorosły.
- A jak dziś znosi pani posłowanie?
- Lepiej ode mnie. Mąż jest doświadczony, pracował w nie jednym miejscu, jest bardziej ode mnie cierpliwy i ma większy dystans. Kiedy przyjeżdżam do domu zwykle mam niewesołe wiadomości i utyskuję, mąż zdecydowanie mnie wspiera. A czasami, jak sam mówi, prostuje mi ścieżki.
- Czy trafiają się pani, w domu może najczęściej, wolne chwile? Jeśli tak, to co wtedy: telewizja, kino, książki?
- W Warszawie mam mało tych chwil, w ciągu ostatnich dwóch lat byłam, wstyd się przyznać, trzy razy w teatrze, raz w kabarecie i dwa razy w kinie. Kiedy mam chwile dla siebie, wtedy czytam. Najbardziej zaś odpoczywam przy lekturze gazet; czytam ich wielkie ilości. Lubię to.
- Jak rozwinęła by pani profesor takie sformułowania: praca to...
- To oczywisty dla mnie obowiązek, często przyjemność, satysfakcja, czasami zbędny trud..
- Najważniejszy obowiązek...
- Starać się być porządnym człowiekiem.
- Nie przeszkadzało by mi, gdyby...
- Wszyscy byli piękni, zdrowi, młodzi i bogaci.
- Nienawidzę...
- Chamstwa i fanatyzmu.
- Jestem sumienna, skromna, lubię poleniuchować. Co jest pani najbliższe?
- Lubię poleniuchować. Sumienna też chyba jestem, bo gdybym nie była, to pewnie bym tak nie zasuwała.
- Krzyczę gdy...
- Jestem zła.
- A co panią złości?
- Głupota mnie najbardziej złości.
- Zatem co panią uspokaja?
- Mnóstwo rzeczy: muzyka, lektura, rozmowa z przyjazna osobą. I wpatrywanie się w  fale morskie, w płonące ognisko.  Gdy mam czas, zdarza mi się odprężyć układając pasjanse.
- Grywa pani w karty?
- Grywałam na studiach i to bardzo intensywnie. Przez te pięć lat na grę w brydża przeznaczałam znacznie więcej czasu, niż na naukę.
- Czy uważa pani, że kłamstwo może być kiedykolwiek potrzebne?
- Kłamstwo po prostu jest. Programowo jestem przeciwko kłamstwu, ale zastanawiając się nad jego trwałością, myślałam, że można skłamać, aby kogoś nie zranić. Ale weźmy taką sytuację: zdradzający mąż zapewnia o swojej wierności. I tu już nie chodzi o kłamstwo, ale o oszustwo. Kłamstwo jest częścią zła tego świata, ale z kolei zło jest też częścią świata.
- Co uważa pani za skandal?
- Ostentacyjne, szydercze, cyniczne kłamstwo.
- Zdarzyło się pani pójść od kąta i płakać?
- Wiele razy. Z żalu, ale częściej ze złości. Uważam, że kobiety najczęściej płaczą ze złości lub w silnym gniewie. Gdybym nie krzyczała, nie płakała, to pewnie zwariowała bym; stresy trzeba odreagowywać.
- A zdarza się, że gotuje pani obiad?
- Jak najbardziej, przecież jestem gospodynią domową. Kiedy moja bazą jest dom, czekam na męża z obiadem. Przez dwadzieścia lat małżeństwa byłam tak klasyczną gospodynią domową, że aż wstyd się przyznać. Od tego czasu zostały mi pewne nawyki: wspólne posiłki, robienie przetworów na zimę (od trzydziestu lat robię kiszone ogórki w słoikach). I gdy gotuję, to zawsze od podstaw, nigdy z półproduktów.
- Czy zmieniłaby pani coś w swoim życiu?
- Siebie. Może przesadzam, ale chciałabym nauczyć się odmawiać. Jestem bardzo mało asertywna i z tego powodu często jestem sama na siebie zła.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz