Michał Lenarciński: Czy jest w pani życiu taki obrazek:
uczona budzi się, służba podaje śniadanie w ogrodzie...?
Zyta Gilowska: Nie ma takiego obrazka. Budzę się, sama sobie
robię śniadanie, służby nie ma. Kilka lat temu miałam panie, które pomagały mi
w sprzątaniu, ale doszłam do wniosku, że nie umiem korzystać z ich pracy,
ponieważ dawałam im zajęcia łatwe, a gdy przychodziło do cięższych - wszystko
robiłam sama. Poza tym nie bardzo lubię obcych ludzi w domu. I nie jestem ani
na tyle bogata, ani nie mam tak dużych pomieszczeń, bym nie mogła sobie sama
poradzić. Nie ma we mnie niczego z prominenta, ani z uczonej, która biega w
każdych okolicznościach po mieszkaniu w apaszce, garsonce i butach na obcasach.
- Jak zatem biega po domu profesor Gilowska?
- Biegam w legginsach, w t-shirtach. Jak każda normalna
kobieta.
- Dlaczego zainteresowała się pani samorządnością? Praca
naukowa przestała wystarczać?
- Bardzo interesowałam się obradami Okrągłego Stołu,
interesowałam się przemianami ustrojowymi. I kiedy te zmiany nadeszły,
wiedziałam, że na pewno pojawią się dwie ciekawe dziedziny: jedna to
bezrobocie, druga to samorząd terytorialny. Ja chciałam zajmować się
bezrobociem, bo w 1989 roku wiedziałam, że szybko ten problem się u nas pojawi.
- Jednak zajęła się pani samorządem.
- W samorządzie nie chciałam się realizować naukowo, ani w
żaden inny sposób. Kiedy powstawały komitety obywatelskie i szukano chętnych do
kandydowania, zwrócono się m.in. do mnie. A ja byłam tak wielką entuzjastką
zmian ustrojowych, że nie widziałam powodu, aby odmówić. Potraktowałam to jako
zaszczyt. A kiedy już się tam znalazłam, to robiłam tak jak wszystko, co robię
w życiu - powiedzmy - z małym pomiarkowaniem. Bo jak już coś robię, to na
całego. No i zmieniłam specjalizację naukową (z wykształcenia jestem
ekonometrykiem) i zaczęłam zajmować się finansami. W samorządzie zawędrowałam
na wszystkie możliwe szczeble, z kongresem władz lokalnych Rady Europy
włącznie. Czas spędzony w samorządzie uważam za jeden z najlepszych okresów w
życiu. Żałuję tylko, że ten poziom fascynacji samorządem u nas się nie
utrzymał, wkroczyło tam znudzenie, prywata. Ale przecież wiem, że żyjemy na
ziemi, a nie w raju, i nie każdy musi być takim entuzjastą, jak ja.
- A co fascynującego jest w finansach publicznych?
- Na pierwszy rzut oka może fascynować nas dobra
architektura, a badanie manuskryptów już nie. Na drugi rzut oka, dzielimy
rzeczy na łatwiej i trudniej przyswajalne. Jednak przy wnikliwym zapoznaniu się
z materią, ja w każdym razie, nie widzę różnicy między zafascynowaniem
wykopaliskami z kultury Majów, a podatkami czy finansami. Fascynacja nie bierze
się z materii, tylko z głowy. Jeśli ktoś jest ciekawy świata, to nie jest w
stanie zdobywać profesjonalnej wiedzy o tym świecie inaczej, niż poprzez żmudne
badania. I wtedy wszystko dla amatora jest tak samo nudne, a dla zawodowca -
ciekawe i pasjonujące.
- Czy w profesjonalnym podejściu do pani pasji nie
przeszkadza praca posła? Niedawno powiedziała pani, że marzy, by dotrwać do
końca kadencji przy zdrowych zmysłach.
- Nie mogę powiedzieć, że praca posła przeszkadza mi w
wykonywaniu innych prac. Praca posła mi uniemożliwia wykonywanie jakichkolwiek
innych prac. Świat staje się na naszych oczach, wszystkiego trzeba się stale
uczyć. Powiem panu, że dla ludzi, którzy żyją z tego, że orientują się w
świecie, współczesny okres jest bardzo brutalny. Ja nawet nie prowadzę życia
rodzinnego takiego, jakie bym chciała. Natomiast sejm tej kadencji powszechnie
jest oceniany jako bardzo trudny. Mamy wysokie, świadomie ukryte bezrobocie w
sejmie, bo za tymi 460 posłami kryją się duże grupy osób, które nic nie robią.
A do tego wpadliśmy w jakieś szaleństwo z tempem stanowienia prawa. Ta gorączka
legislacyjna (twierdzę, że to właściwie jest już rzucawka), jest przerażająca.
Nie jestem w stanie w tej chwili czytać, ani prowadzić analiz wszystkich ustaw,
nawet tych związanych z finansami. Czuję się jak automat. Odnoszę niepohamowane
wrażenie, że w sejmie tracę zdolność do systematyzowania informacji,
syntetyzowania ich.
- Czy to może oznaczać, że nie będzie pani chciała wziąć
udziału w następnych wyborach?
- Tak. Mój obecny stan ducha jest taki, że nie wyobrażam
sobie kandydowania. Nie mówię, że na pewno nie będę kandydować, a że nie umiem
sobie tego wyobrazić.
- Wygrywa planowany dom z jeziorem w ogrodzie?
- Nie. Dom z jeziorem też odpadł. Plany, które miałam
natknęły się na lokalne układy interesów i wiem, że nie będę już mieszkała tam,
gdzie myślałam.
- Przeprowadzka do Warszawy?
- Nie. Zostanę tam, gdzie jestem.
- Jak pani podoba się polityka, jako umiejętność
teoretyczna, a jak ta, z którą mamy do czynienia w Polsce?
- Jak wszyscy inteligenci przeczytałam kilka książek
związanych z polityką, poczynając od „Księcia” Machiavellego, ale właściwie
przyszłam do polityki bez teoretycznego przygotowania. Polityka jest zgodna z
moim temperamentem; ja bardzo lubię szybko reagować i lubię, gdy dużo się
dzieje. A w nauce tego nie było, bo nauka jest taka majestatyczna, powolna i
wartością samą w sobie jest tu namysł. I była we mnie zgoda, żeby w wir
polityki wpaść. Ale ten wir staje się za duży. Co innego jest pokręcić się w
wannie z hydromasażem, a co innego wpaść do „końskiego dołu”, jak w
dzieciństwie nazywaliśmy wiry na Drwęce. Doszłam do wniosku, że wolę wannę.
- Przy pani tempie i temperamencie podejrzewam, że w
szkolnych lekturach opuszczała pani opisy przyrody, by gonić akcję...
- Zawsze opuszczałam opisy przyrody, ale - na wszystko jest
czas. Może nie interesują mnie literackie opisy, natomiast znajduję upodobanie
w kontemplacji przyrody. Zauważyłam podróżując pociągiem, że wszystko, co dała
nam natura, jest nieporównanie piękniejsze od tego, co budują ludzie. Nawet
dostrzegając to, że wzdłuż torów kolejowych nie jest zbyt malowniczo.
- Skoro wspomnieliśmy szkołę: jak było?
- Zawsze było z górki, dobrze się uczyłam, miałam dobrą pamięć. Byłam zdyscyplinowana,
ale jak na szkolne warunki za szybka. No i miałam skłonność do hardego
odpowiadania nauczycielom, co było zbiorczo opisane jako pyskowanie. Generalnie
jednak myślę, że byłam grzeczna. I nie byłam prymuską, nic z tych rzeczy;
nauczycielom z dzióbków miodu nie spijałam.
- Dobra uczennica, energiczna i pyskata; chłopaki „się nie
bały”?
- „Bały się”. Byłam bardzo zwyczajna, ale krnąbrna, ba,
zdarzyło mi się nawet bijać.
- Jak zakochuje się tak dynamiczna osoba?
- To proste: po raz pierwszy zakochałam się jak miałam
trzynaście lat w aktorze, który grał w radzieckiej komedii, nic nie wartej
zresztą, pod tytułem „Tygrysy na pokładzie”. Główną heroiną była Lubow Orłowa i
najbardziej cierpiałam nie dlatego, że on nie widział, że mi się podoba, ale
dlatego, że nie mogłam pojąć jak on mógł iść do tak tandetnej, tlenionej
blondyny. Cha, cha, cha. To była pierwsza miłość.
- A następne?
- Następne były już bardziej realistyczne.
- Jak poznała pani męża?
- Na wakacjach. Miałam siedemnaście lat, zdałam do ostatniej
klasy maturalnej, a on imponował mi bardzo, bo był dorosły.
- A jak dziś znosi pani posłowanie?
- Lepiej ode mnie. Mąż jest doświadczony, pracował w nie
jednym miejscu, jest bardziej ode mnie cierpliwy i ma większy dystans. Kiedy
przyjeżdżam do domu zwykle mam niewesołe wiadomości i utyskuję, mąż
zdecydowanie mnie wspiera. A czasami, jak sam mówi, prostuje mi ścieżki.
- Czy trafiają się pani, w domu może najczęściej, wolne
chwile? Jeśli tak, to co wtedy: telewizja, kino, książki?
- W Warszawie mam mało tych chwil, w ciągu ostatnich dwóch
lat byłam, wstyd się przyznać, trzy razy w teatrze, raz w kabarecie i dwa razy
w kinie. Kiedy mam chwile dla siebie, wtedy czytam. Najbardziej zaś odpoczywam
przy lekturze gazet; czytam ich wielkie ilości. Lubię to.
- Jak rozwinęła by pani profesor takie sformułowania: praca
to...
- To oczywisty dla mnie obowiązek, często przyjemność,
satysfakcja, czasami zbędny trud..
- Najważniejszy obowiązek...
- Starać się być porządnym człowiekiem.
- Nie przeszkadzało by mi, gdyby...
- Wszyscy byli piękni, zdrowi, młodzi i bogaci.
- Nienawidzę...
- Chamstwa i fanatyzmu.
- Jestem sumienna, skromna, lubię poleniuchować. Co jest
pani najbliższe?
- Lubię poleniuchować. Sumienna też chyba jestem, bo gdybym
nie była, to pewnie bym tak nie zasuwała.
- Krzyczę gdy...
- Jestem zła.
- A co panią złości?
- Głupota mnie najbardziej złości.
- Zatem co panią uspokaja?
- Mnóstwo rzeczy: muzyka, lektura, rozmowa z przyjazna
osobą. I wpatrywanie się w fale morskie,
w płonące ognisko. Gdy mam czas, zdarza
mi się odprężyć układając pasjanse.
- Grywa pani w karty?
- Grywałam na studiach i to bardzo intensywnie. Przez te
pięć lat na grę w brydża przeznaczałam znacznie więcej czasu, niż na naukę.
- Czy uważa pani, że kłamstwo może być kiedykolwiek
potrzebne?
- Kłamstwo po prostu jest. Programowo jestem przeciwko
kłamstwu, ale zastanawiając się nad jego trwałością, myślałam, że można
skłamać, aby kogoś nie zranić. Ale weźmy taką sytuację: zdradzający mąż
zapewnia o swojej wierności. I tu już nie chodzi o kłamstwo, ale o oszustwo.
Kłamstwo jest częścią zła tego świata, ale z kolei zło jest też częścią świata.
- Co uważa pani za skandal?
- Ostentacyjne, szydercze, cyniczne kłamstwo.
- Zdarzyło się pani pójść od kąta i płakać?
- Wiele razy. Z żalu, ale częściej ze złości. Uważam, że
kobiety najczęściej płaczą ze złości lub w silnym gniewie. Gdybym nie
krzyczała, nie płakała, to pewnie zwariowała bym; stresy trzeba odreagowywać.
- A zdarza się, że gotuje pani obiad?
- Jak najbardziej, przecież jestem gospodynią domową. Kiedy
moja bazą jest dom, czekam na męża z obiadem. Przez dwadzieścia lat małżeństwa
byłam tak klasyczną gospodynią domową, że aż wstyd się przyznać. Od tego czasu
zostały mi pewne nawyki: wspólne posiłki, robienie przetworów na zimę (od
trzydziestu lat robię kiszone ogórki w słoikach). I gdy gotuję, to zawsze od
podstaw, nigdy z półproduktów.
- Czy zmieniłaby pani coś w swoim życiu?
- Siebie. Może przesadzam, ale chciałabym nauczyć się
odmawiać. Jestem bardzo mało asertywna i z tego powodu często jestem sama na
siebie zła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz