Na którym piętrze absurdu umieścił Jarry „Ubu króla”? Wydaje
się, że na ostatnim. Spektakl przygotowany przez Waldemara Zawodzińskiego w
Operze Śląskiej pokazuje, że na naszym piętrze. Straszne? Tak samo jak zabawne.
I prawdziwe.
Najnowsza inscenizacja opery Krzysztofa Pendereckiego
(napisanej 25 lat temu na zamówienie opery w Monachium i tam wówczas przyjętej
dość chłodno) miała premierę w niedzielę 3 kwietnia. Szkoda, że nie pierwszego,
może wówczas pomyślelibyśmy, że to żart? I byłoby łatwiej znieść, że sztubacka
igraszka 15-letniego ucznia Alfreda Jarry’ego jest igraszką tylko…
W Bytomiu, podobnie jak w Sosnowcu, scena z maleńkiej stała
się wielka. Za sprawą scenografa (też Zawodziński) i interpretacji. Nie umiem
odpowiedzieć sobie na pytanie czy byłoby to możliwe, gdyby reżyserię i
scenografię firmowali dwaj różni twórcy. Inscenizacja, reżyseria i scenografia
w tym spektaklu są tak zjednoczone, jak „rozstrzelona” jest partytura
Pendereckiego, który w „Ubu…” zabawił się w twórcze cytowanie. Bo co też tu
mamy: rytmikę i instrumentację Kurta Weilla, wspartą energią Verdiowskiego
Makbeta, spojrzenie w czeluść Wagnerowskiego Pierścienia, dalekie westchnienie Straussowskiego
Rosenkavaliera … Na pewno jest parzyście, co znakomicie ujął prowadzący
spektakl zza dyrygenckiego pulpitu Jurek Dybał (wróżę karierę). Dwóm orkiestrom
(operowej i wojskowej, bytomskiej) nadał rytm i silny wyraz, nie zaniedbując
jednocześnie pewnego rodzaju luzu, na jaki pozwala kompozytor.
Ten luz, w każdej postaci, wykorzystał Zawodziński i jego
współpracownice: Janina Niesobska – pełna inwencji choreografia i Maria Balcerek,
„ odjechanymi” kostiumami przydająca osobowości jednostkowym i zbiorowym
bohaterom. Zawodziński scenograf doskonale wsłuchał się w intencje
Zawodzińskiego reżysera, dając spójny, a zarazem szalony i „porozrzucany” obraz
Polski. Miejsca, które jest wszędzie i nigdzie. Oraz Rosji, bo przecież „Die
Russen kommen!” (vide „Siódemka”).
Alfred Jarry napisał swój dramaturgiczny drobiazg ponad sto
lat temu, a oglądając „Ubu…” na scenie trudno oprzeć się wrażeniu, że to
dziełko współczesne, publicystyczno-plakatowe. Oczywiście przepuszczone przez
wszelkie możliwe zapory absurdu (zostało to, co na sicie). I dziś, mając
świadomość, że granice absurdu Jarry przekroczył, tym trudniej jest godzić się
na to, że oto oglądamy na scenie ojczyznę naszą współczesną. 50 lat po Jarrym
Gombrowicz w „Operetce” napisał: „I wtedy lokajstwo rzuciło się na państwa”. W
swojej śmiałości nie miał jednak tego, co nastoletni Jarry: nie wymyślił, że reformując
prawo zlikwiduje się sędziów, a dokonując zmian w finansach, ukatrupi
ekonomistów. Ech… życie. Życie, coś przerosło kabaret.
Przedstawienie Zawodzińskiego ma w sobie coś, co pozwala mu
się rymować z muzycznymi intencjami
Pendereckiego: jest zarazem migotliwe i konsekwentne, poważne i zabawne,
uwodzicielskie i odrażające. Dawno na operowej scenie nie oglądałem tak
doskonałego zjednoczenia muzyki z inscenizacją.
W sukurs muzyce (niełatwej przecież) i reżyserii przyszli,
bez wyjątku, wszyscy wykonawcy: od baletu, poprzez chór, septet Ripli (tu
Chamów) po postaci drugoplanowe (pyszna wokalnie i fizycznie Anna
Wiśniewska-Schoppa) do tytułowego, potwornego bohatera i jego kuriozalnej
małżonki. W roli tytułowej doskonale zaprezentował się Paweł Wunder (choć
momentami widać było i słychać obciążenie, jakim była ta partia dla artysty, to
ja tu grzechu nie widzę), zaś towarzysząca mu niemal w każdej scenie Królowa
Ubu, w wykonaniu Anny Lubańskiej okazała się kreacją na miarę wszystkich
dotychczasowych dokonań artystki.
Lubańską śledzę od początków jej kariery. Nigdy nie zdarzyło
się, żeby cokolwiek odpuściła wokalnie (a głos ma piękny i technikę doskonałą),
aktorsko zawsze starała się być correct. Ale tym razem, w roli Ubicy, przeszła
samą siebie. Nienaganna wokalnie, dała obraz kuriozalnego zwyrodnienia,
prezentując jednocześnie wdzięk skretyniałej, lecz cwanej maglarki, skrzyżowany
z majestatem prymitywu. Nic dziwnego, że publiczność zawyła z zachwytu i
uwielbienia, kiedy artystka skromnie kłaniała się, dziękując za przedstawienie.
I nic dziwnego, że widzowie wstali, kiedy, już po przedstawieniu, na scenie
pojawili się Zawodziński i Penderecki. Panowie chapeau bas. To była jazda bez
trzymanki.
PS. Bardzo podobał mi się program pod redakcją Alana
Misiewicza
PS. Dobrze było tłuc się z Łodzi drogą numerjakiśtam do Sosnowca i Bytomia
Fot. Tomasz Griessgraber/Opera Śląska
PS. Dobrze było tłuc się z Łodzi drogą numerjakiśtam do Sosnowca i Bytomia
Fot. Tomasz Griessgraber/Opera Śląska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz