Fortuna kałem sie tuczy


piątek, 8 kwietnia 2016

Jazdy bez trzymanki ciąg dalszy drogą jakiśtam numer

Synkretyzm, pardonne moi



Na którym piętrze absurdu umieścił Jarry „Ubu króla”? Wydaje się, że na ostatnim. Spektakl przygotowany przez Waldemara Zawodzińskiego w Operze Śląskiej pokazuje, że na naszym piętrze. Straszne? Tak samo jak zabawne. I prawdziwe.
Najnowsza inscenizacja opery Krzysztofa Pendereckiego (napisanej 25 lat temu na zamówienie opery w Monachium i tam wówczas przyjętej dość chłodno) miała premierę w niedzielę 3 kwietnia. Szkoda, że nie pierwszego, może wówczas pomyślelibyśmy, że to żart? I byłoby łatwiej znieść, że sztubacka igraszka 15-letniego ucznia Alfreda Jarry’ego jest igraszką tylko…
W Bytomiu, podobnie jak w Sosnowcu, scena z maleńkiej stała się wielka. Za sprawą scenografa (też Zawodziński) i interpretacji. Nie umiem odpowiedzieć sobie na pytanie czy byłoby to możliwe, gdyby reżyserię i scenografię firmowali dwaj różni twórcy. Inscenizacja, reżyseria i scenografia w tym spektaklu są tak zjednoczone, jak „rozstrzelona” jest partytura Pendereckiego, który w „Ubu…” zabawił się w twórcze cytowanie. Bo co też tu mamy: rytmikę i instrumentację Kurta Weilla, wspartą energią Verdiowskiego Makbeta, spojrzenie w czeluść Wagnerowskiego Pierścienia, dalekie westchnienie Straussowskiego Rosenkavaliera … Na pewno jest parzyście, co znakomicie ujął prowadzący spektakl zza dyrygenckiego pulpitu Jurek Dybał (wróżę karierę). Dwóm orkiestrom (operowej i wojskowej, bytomskiej) nadał rytm i silny wyraz, nie zaniedbując jednocześnie pewnego rodzaju luzu, na jaki pozwala kompozytor.
Ten luz, w każdej postaci, wykorzystał Zawodziński i jego współpracownice: Janina Niesobska – pełna inwencji choreografia i Maria Balcerek, „ odjechanymi” kostiumami przydająca osobowości jednostkowym i zbiorowym bohaterom. Zawodziński scenograf doskonale wsłuchał się w intencje Zawodzińskiego reżysera, dając spójny, a zarazem szalony i „porozrzucany” obraz Polski. Miejsca, które jest wszędzie i nigdzie. Oraz Rosji, bo przecież „Die Russen kommen!” (vide „Siódemka”).  
Alfred Jarry napisał swój dramaturgiczny drobiazg ponad sto lat temu, a oglądając „Ubu…” na scenie trudno oprzeć się wrażeniu, że to dziełko współczesne, publicystyczno-plakatowe. Oczywiście przepuszczone przez wszelkie możliwe zapory absurdu (zostało to, co na sicie). I dziś, mając świadomość, że granice absurdu Jarry przekroczył, tym trudniej jest godzić się na to, że oto oglądamy na scenie ojczyznę naszą współczesną. 50 lat po Jarrym Gombrowicz w „Operetce” napisał: „I wtedy lokajstwo rzuciło się na państwa”. W swojej śmiałości nie miał jednak tego, co nastoletni Jarry: nie wymyślił, że reformując prawo zlikwiduje się sędziów, a dokonując zmian w finansach, ukatrupi ekonomistów. Ech… życie. Życie, coś przerosło kabaret.
Przedstawienie Zawodzińskiego ma w sobie coś, co pozwala mu się rymować z muzycznymi intencjami  Pendereckiego: jest zarazem migotliwe i konsekwentne, poważne i zabawne, uwodzicielskie i odrażające. Dawno na operowej scenie nie oglądałem tak doskonałego zjednoczenia muzyki z inscenizacją.
W sukurs muzyce (niełatwej przecież) i reżyserii przyszli, bez wyjątku, wszyscy wykonawcy: od baletu, poprzez chór, septet Ripli (tu Chamów) po postaci drugoplanowe (pyszna wokalnie i fizycznie Anna Wiśniewska-Schoppa) do tytułowego, potwornego bohatera i jego kuriozalnej małżonki. W roli tytułowej doskonale zaprezentował się Paweł Wunder (choć momentami widać było i słychać obciążenie, jakim była ta partia dla artysty, to ja tu grzechu nie widzę), zaś towarzysząca mu niemal w każdej scenie Królowa Ubu, w wykonaniu Anny Lubańskiej okazała się kreacją na miarę wszystkich dotychczasowych dokonań artystki.
Lubańską śledzę od początków jej kariery. Nigdy nie zdarzyło się, żeby cokolwiek odpuściła wokalnie (a głos ma piękny i technikę doskonałą), aktorsko zawsze starała się być correct. Ale tym razem, w roli Ubicy, przeszła samą siebie. Nienaganna wokalnie, dała obraz kuriozalnego zwyrodnienia, prezentując jednocześnie wdzięk skretyniałej, lecz cwanej maglarki, skrzyżowany z majestatem prymitywu. Nic dziwnego, że publiczność zawyła z zachwytu i uwielbienia, kiedy artystka skromnie kłaniała się, dziękując za przedstawienie. I nic dziwnego, że widzowie wstali, kiedy, już po przedstawieniu, na scenie pojawili się Zawodziński i Penderecki. Panowie chapeau bas. To była jazda bez trzymanki.  

PS. Bardzo podobał mi się program pod redakcją Alana Misiewicza
PS. Dobrze było tłuc się z Łodzi drogą numerjakiśtam do Sosnowca i Bytomia  


Fot. Tomasz Griessgraber/Opera Śląska 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz