Fortuna kałem sie tuczy


poniedziałek, 10 stycznia 2011

Teatr Muzyczny Roma w Warszawie: "Les Miserables" i Łukasz Zagrobelny oraz Marcin Mroziński

Gavroche ukradł spektakl


Oblicza się, że na świecie zagrano 38 tysięcy spektakli „Les Miserables”, które obejrzało 55 milionów widzów. Liczby robią wrażenie. Podobnie jak warszawskie przedstawienie, które w Teatrze Roma wyreżyserował Wojciech Kępczyński – dyrektor i autor największych sukcesów tego teatru.

„Les Miserables” uznawany jest za króla gatunku z racji dobrze skonstruowanego libretta Alaina Boublila i Herberta Kretzmera (opartego na „Nędznikach” Victora Hugo) i znakomitej muzyki Claude-Michela Schönberga, który, że tak powiem, nie oszczędzał na inwencji i skomponował kilka prawdziwych hitów, np. „Who Am I?”, „One Day More", „Do You Hear the People Sing”.

W inscenizacji podpisanej przez Kępczyńskiego uderza asceza – dotąd obca stylistyce reżysera. I, przyznam zaskoczony, że właśnie oszczędne, symboliczne i kameralne sceny zrobiły na mnie największe wrażenie. W musicalu wydaje się ryzykowne pozostawienie aktora samego na pustej scenie, śpiewającego w delikatnej poświacie ledwie świecącego reflektora. A jednak. „Les Miserables” i zawarte w musicalu emocje pozwalają na taką właśnie interpretację.

Ale Kępczyński nie byłby sobą, gdyby nie skusił się na efekty specjalne, a te mają to do siebie, że im ich mniej, tym atrakcyjniejsze. Kępczyński używa ich oszczędnie i romantycznie (scena śmierci Javerta jest tak ładna, że aż kiczowa), ale momentami nierozważnie (barykada). W pewnej chwili powstaje wrażenie, jakby wszystkiego było za dużo.

Niestety, coś jest w tym przedstawieniu, co nie do końca pozwala mi uczciwie się nim zachwycić. To niektóre sceny zbiorowe, dryfujące w kierunku rodzajowości. I wcale nie o typowo musicalowy rozmach tu chodzi, bo np. scena balu rozmach ma, ale rodzajowa jest tu tylko para bohaterów (upiorni małżonkowie Thenardier) - prowadzona zresztą konsekwentnie i zgodnie z librettem - co zresztą przydaje scenie klimatu i pewnej symboliki. Jakoś nie a’propos wydały mi się sceny uliczne, a zwłaszcza scena w domu publicznym z pracownicami tak ciężko harującymi, że niemal każda miała zdarte i broczące krwią uda i łydki.

Siłą warszawskiej premiery, poza inscenizacją, są muzycy świetnie grający pod niezawodną batutą Macieja Pawłowskiego (zresztą nie pamiętam, żeby Pawłowski przygotował w „Romie” coś, co nie było by na szóstkę z plusem) oraz wokaliści: bez zarzutu śpiewający Janusz Kruciński (Valjean), Ewa Lachowicz (Eponine), Marcin Mroziński (Marius), Łukasz Zagrobelny (Emjolvas). Ale aktorsko przedstawienie odebrał wszystkim Aleksander Kubiak – chłopiec, który rolą Gavroche’a poruszył i zachwycił wszystkich widzów. Scenicznej swobody i pewności mogą mu zazdrościć najlepsi.

,

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz