Gavroche ukradł spektakl
Oblicza się, że na świecie zagrano 38 tysięcy spektakli „Les Miserables”, które obejrzało 55 milionów widzów. Liczby robią wrażenie. Podobnie jak warszawskie przedstawienie, które w Teatrze Roma wyreżyserował Wojciech Kępczyński – dyrektor i autor największych sukcesów tego teatru.
„Les Miserables” uznawany jest za króla gatunku z racji dobrze skonstruowanego libretta Alaina Boublila i Herberta Kretzmera (opartego na „Nędznikach” Victora Hugo) i znakomitej muzyki Claude-Michela Schönberga, który, że tak powiem, nie oszczędzał na inwencji i skomponował kilka prawdziwych hitów, np. „Who Am I?”, „One Day More", „Do You Hear the People Sing”.
W inscenizacji podpisanej przez Kępczyńskiego uderza asceza – dotąd obca stylistyce reżysera. I, przyznam zaskoczony, że właśnie oszczędne, symboliczne i kameralne sceny zrobiły na mnie największe wrażenie. W musicalu wydaje się ryzykowne pozostawienie aktora samego na pustej scenie, śpiewającego w delikatnej poświacie ledwie świecącego reflektora. A jednak. „Les Miserables” i zawarte w musicalu emocje pozwalają na taką właśnie interpretację.
Ale Kępczyński nie byłby sobą, gdyby nie skusił się na efekty specjalne, a te mają to do siebie, że im ich mniej, tym atrakcyjniejsze. Kępczyński używa ich oszczędnie i romantycznie (scena śmierci Javerta jest tak ładna, że aż kiczowa), ale momentami nierozważnie (barykada). W pewnej chwili powstaje wrażenie, jakby wszystkiego było za dużo.
Niestety, coś jest w tym przedstawieniu, co nie do końca pozwala mi uczciwie się nim zachwycić. To niektóre sceny zbiorowe, dryfujące w kierunku rodzajowości. I wcale nie o typowo musicalowy rozmach tu chodzi, bo np. scena balu rozmach ma, ale rodzajowa jest tu tylko para bohaterów (upiorni małżonkowie Thenardier) - prowadzona zresztą konsekwentnie i zgodnie z librettem - co zresztą przydaje scenie klimatu i pewnej symboliki. Jakoś nie a’propos wydały mi się sceny uliczne, a zwłaszcza scena w domu publicznym z pracownicami tak ciężko harującymi, że niemal każda miała zdarte i broczące krwią uda i łydki.
Siłą warszawskiej premiery, poza inscenizacją, są muzycy świetnie grający pod niezawodną batutą Macieja Pawłowskiego (zresztą nie pamiętam, żeby Pawłowski przygotował w „Romie” coś, co nie było by na szóstkę z plusem) oraz wokaliści: bez zarzutu śpiewający Janusz Kruciński (Valjean), Ewa Lachowicz (Eponine), Marcin Mroziński (Marius), Łukasz Zagrobelny (Emjolvas). Ale aktorsko przedstawienie odebrał wszystkim Aleksander Kubiak – chłopiec, który rolą Gavroche’a poruszył i zachwycił wszystkich widzów. Scenicznej swobody i pewności mogą mu zazdrościć najlepsi.
,
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz