Wczoraj,
dzięki uprzejmości Tomasza Bębna, dyrektora Filharmonii Łódzkiej, zasiadłem
wygodnie w fotelu na widowni i podekscytowany czekałem na rozpoczęcie koncertu
inaugurującego obchody 45-lecia pracy artystycznej najwybitniejszego polskiego
dyrygenta operowego i baletowego – Tadeusza Kozłowskiego. Okoliczności terminu
podsunęły Requiem Verdiego. Kompozycję oratoryjną w zamyśle, ale operową w
istocie. Kozłowski powiedział, że jego zdaniem, Requiem to najlepsza opera
Verdiego. Osobiście do wczoraj „obstawiałem” „Falstaffa”, ale… Po usłyszeniu
utworu w interpretacji, jaką zaproponował Kozłowski zacząłem się zastanawiać…
Bezpośrednio po koncercie, dosłownie kilka minut po, już w kuluarach, pocałowałem Kozłowskiego w rękę. I zrobiłbym to jeszcze po wielokroć, dziękując za wybitny talent, wrażliwość, umiejętności, pokorę i szaleństwo. Od 45 lat Kozłowski, każdą swoją realizacją, uświadamia muzykom i słuchaczom, jak wspaniałym jest artystą. Szczerze mówiąc, nie posiadam się z dumy, że Go znam, i że jestem z Nim na „Ty”. Tadeusz, dziękuję.
Wracając do muzyki. Genezy Requiem przedstawiał nie będę, choćby dlatego, że i tak każdy czytający ją pominie. Przypomnę tylko, że prawykonanie miało miejsce w 1874 roku. Verdi „kombinował” wówczas z polifonią i homofonią (co słychać w jego operach), a owe kombinacje, niczym walka karnawału z postem, najczęściej okazywały się zachwycające. I mamy to w Requiem: od początku do końca, częściej w formie doskonałej, rzadziej w mniej wspaniałej. I Kozłowski, jak to Kozłowski: to, co najwspanialsze wydobył na pierwszy plan i pozłocił, to co mniej zachwycające – ukrył, odnajdując zabawę w świecie kontrapunktu. Tak może wobec wybitnego artysty postąpić tylko artysta równy jemu wybitnością.
Mamy więc początek Requiem – piano zaczynające się z niczego. (Tak kiedyś usłyszałem Krzysztofa Bednarka na scenie TWON, kiedy po raz pierwszy w życiu śpiewał Stefana w „Strasznym dworze”: arię z kurantem zaczął na takich ledwie słyszalnych pianach, że nazwaliśmy to razem z nim „śpiewaniem z niczego”). Pierwsze wejście wiolonczel dostajemy na granicy słyszalności: to już nie jest piano pianissimo: to są cztery piana. Muzyka poczyna się z niemego zdumienia. Tu muszę wyjaśnić, że Kozłowski – w moim odczuciu - przeanalizował partyturę przez emocje, jakie towarzyszą śmierci.
Najpierw mamy zaskoczenie, niedowierzanie. Później bywa, że gniew, sprzeciw, totalną niezgodę i bunt. Ale czasem też ulgę, poczucie spokoju, pogodzenia się. To znów rozpamiętywanie, ból, ukojenie. I te wszystkie emocje znalazł Kozłowski w partyturze i wszystkie je uzewnętrznił. Bez grama afektacji, za to z filozoficznym zamyśleniem. Nigdy nie słyszałem tak głęboko przemyślanej interpretacji tego dzieła. A to przemyślenie, przełożone na interpretację, dało słuchaczom przeżycie bólu i zachwytu. Pogodzić wodę z ogniem? Owszem. Kozłowski godzi.
Godzi różnicowaniem dynamiki rozpiętej pomiędzy „czterema pianami” a „pięcioma forte”, godzi niemal zupełnym pominięciem pauz generalnych (wstrząsające kontrasty tempa i dynamiki), godzi zamianą rytmu ¾ na marsz żałobny, wreszcie godzi łagodnymi zmianami tonacji. Requiem Verdiego w interpretacji Kozłowskiego jest pojednaniem życia ze śmiercią, jest syntezą rozpaczy i nadziei. Jest filozofią sensu życia i wpisanej weń śmierci.
Mam nadzieję, że Verdiowskie Requiem nie jest opus magnum Kozłowskiego. Bo Kozłowski jest jak wino. Mam też nadzieję, że ten wieczór może być zapowiedzią nowego rozdziału w życiu dyrygenta: życia filharmonicznego (choć przecież wczorajszy koncert nie był filharmonicznym debiutem Jubilata). Chciałbym.
Jest też jedno „ale”, o którym nie można zapomnieć. Owo „ale” to wykonawcy. Nie zrealizowałby Kozłowski swojego zamysłu, gdyby nie łódzcy Filharmonicy. Mówiąc wprost, zapewne mało elegancko, (ale to blog, a nie wielce oficjalne wynurzenia) Orkiestra i Chór Filharmonii Łódzkiej wspięli się na wyżyny ponad Himalaje. W tym miejscu kłaniam się Dawidowi Berowi, który jest szefem chóru. Dawno nie słyszałem takiego skupienia, takiego poświęcenia się muzyce, jak w przypadku Requiem. Truizmem będzie stwierdzenie, że oba zespoły są znakomite. Bo są. Radością było słuchać (i patrzeć), jak oddają się intencjom dyrygenta, jak podążają za jego czułą batutą i myślą interpretacyjną. Podobne słowa uznania i szacunku kieruję do solistów: Lilli Lee, Agnieszki Rehlis, Tomasza Kuka, Aleksandra Teligi.
To wykonanie było majstersztykiem. Technicznym i emocjonalnym. Dzięki temu w FŁ doszło do niezwykłej syntezy wrażliwości, że tak brzydko się wyrażę, aparatu wykonawczego z odbiorcami. Nic dziwnego, że po zakończeniu dzieła usłyszeliśmy w sali długą pauzę generalną (także u melomanów), a po niej oklaski (na stojąco) trwające kilkanaście minut.
Bardzo bym chciał, żeby ta fenomenalna interpretacja została zarejestrowana i wydana na płycie. Skoro Requiem nagrano (i wydano) na świecie kilkadziesiąt razy, to dlaczego nie nagrać i nie wydać najlepszego wykonania XXI wieku? Urzędzie Marszałkowski, Wydziale Kultury, Wydziale Promocji, Dyrektorze Filharmonii, czy Państwo mieli w ostatnich kilkudziesięciu latach lepszą okazję do promowania miasta, regionu, województwa? Tomasz Bęben, Tadeusz Kozłowski, kłaniam się do samej ziemi.
Bezpośrednio po koncercie, dosłownie kilka minut po, już w kuluarach, pocałowałem Kozłowskiego w rękę. I zrobiłbym to jeszcze po wielokroć, dziękując za wybitny talent, wrażliwość, umiejętności, pokorę i szaleństwo. Od 45 lat Kozłowski, każdą swoją realizacją, uświadamia muzykom i słuchaczom, jak wspaniałym jest artystą. Szczerze mówiąc, nie posiadam się z dumy, że Go znam, i że jestem z Nim na „Ty”. Tadeusz, dziękuję.
Wracając do muzyki. Genezy Requiem przedstawiał nie będę, choćby dlatego, że i tak każdy czytający ją pominie. Przypomnę tylko, że prawykonanie miało miejsce w 1874 roku. Verdi „kombinował” wówczas z polifonią i homofonią (co słychać w jego operach), a owe kombinacje, niczym walka karnawału z postem, najczęściej okazywały się zachwycające. I mamy to w Requiem: od początku do końca, częściej w formie doskonałej, rzadziej w mniej wspaniałej. I Kozłowski, jak to Kozłowski: to, co najwspanialsze wydobył na pierwszy plan i pozłocił, to co mniej zachwycające – ukrył, odnajdując zabawę w świecie kontrapunktu. Tak może wobec wybitnego artysty postąpić tylko artysta równy jemu wybitnością.
Mamy więc początek Requiem – piano zaczynające się z niczego. (Tak kiedyś usłyszałem Krzysztofa Bednarka na scenie TWON, kiedy po raz pierwszy w życiu śpiewał Stefana w „Strasznym dworze”: arię z kurantem zaczął na takich ledwie słyszalnych pianach, że nazwaliśmy to razem z nim „śpiewaniem z niczego”). Pierwsze wejście wiolonczel dostajemy na granicy słyszalności: to już nie jest piano pianissimo: to są cztery piana. Muzyka poczyna się z niemego zdumienia. Tu muszę wyjaśnić, że Kozłowski – w moim odczuciu - przeanalizował partyturę przez emocje, jakie towarzyszą śmierci.
Najpierw mamy zaskoczenie, niedowierzanie. Później bywa, że gniew, sprzeciw, totalną niezgodę i bunt. Ale czasem też ulgę, poczucie spokoju, pogodzenia się. To znów rozpamiętywanie, ból, ukojenie. I te wszystkie emocje znalazł Kozłowski w partyturze i wszystkie je uzewnętrznił. Bez grama afektacji, za to z filozoficznym zamyśleniem. Nigdy nie słyszałem tak głęboko przemyślanej interpretacji tego dzieła. A to przemyślenie, przełożone na interpretację, dało słuchaczom przeżycie bólu i zachwytu. Pogodzić wodę z ogniem? Owszem. Kozłowski godzi.
Godzi różnicowaniem dynamiki rozpiętej pomiędzy „czterema pianami” a „pięcioma forte”, godzi niemal zupełnym pominięciem pauz generalnych (wstrząsające kontrasty tempa i dynamiki), godzi zamianą rytmu ¾ na marsz żałobny, wreszcie godzi łagodnymi zmianami tonacji. Requiem Verdiego w interpretacji Kozłowskiego jest pojednaniem życia ze śmiercią, jest syntezą rozpaczy i nadziei. Jest filozofią sensu życia i wpisanej weń śmierci.
Mam nadzieję, że Verdiowskie Requiem nie jest opus magnum Kozłowskiego. Bo Kozłowski jest jak wino. Mam też nadzieję, że ten wieczór może być zapowiedzią nowego rozdziału w życiu dyrygenta: życia filharmonicznego (choć przecież wczorajszy koncert nie był filharmonicznym debiutem Jubilata). Chciałbym.
Jest też jedno „ale”, o którym nie można zapomnieć. Owo „ale” to wykonawcy. Nie zrealizowałby Kozłowski swojego zamysłu, gdyby nie łódzcy Filharmonicy. Mówiąc wprost, zapewne mało elegancko, (ale to blog, a nie wielce oficjalne wynurzenia) Orkiestra i Chór Filharmonii Łódzkiej wspięli się na wyżyny ponad Himalaje. W tym miejscu kłaniam się Dawidowi Berowi, który jest szefem chóru. Dawno nie słyszałem takiego skupienia, takiego poświęcenia się muzyce, jak w przypadku Requiem. Truizmem będzie stwierdzenie, że oba zespoły są znakomite. Bo są. Radością było słuchać (i patrzeć), jak oddają się intencjom dyrygenta, jak podążają za jego czułą batutą i myślą interpretacyjną. Podobne słowa uznania i szacunku kieruję do solistów: Lilli Lee, Agnieszki Rehlis, Tomasza Kuka, Aleksandra Teligi.
To wykonanie było majstersztykiem. Technicznym i emocjonalnym. Dzięki temu w FŁ doszło do niezwykłej syntezy wrażliwości, że tak brzydko się wyrażę, aparatu wykonawczego z odbiorcami. Nic dziwnego, że po zakończeniu dzieła usłyszeliśmy w sali długą pauzę generalną (także u melomanów), a po niej oklaski (na stojąco) trwające kilkanaście minut.
Bardzo bym chciał, żeby ta fenomenalna interpretacja została zarejestrowana i wydana na płycie. Skoro Requiem nagrano (i wydano) na świecie kilkadziesiąt razy, to dlaczego nie nagrać i nie wydać najlepszego wykonania XXI wieku? Urzędzie Marszałkowski, Wydziale Kultury, Wydziale Promocji, Dyrektorze Filharmonii, czy Państwo mieli w ostatnich kilkudziesięciu latach lepszą okazję do promowania miasta, regionu, województwa? Tomasz Bęben, Tadeusz Kozłowski, kłaniam się do samej ziemi.
Zachęcam pana do zamieszczania postów na facebooku. Fanpage to bardzo dobre miejsce do takiej działaności. Zasięg będzie większy i odzew ludzi i komentarze także. Dziękuję za recenzję.
OdpowiedzUsuń