Fortuna kałem sie tuczy


poniedziałek, 20 marca 2017

Opera Śląska, Bytom, Jest Moc (przeznaczenia)

Jest moc



Podróż z Łodzi do Bytomia urozmaicili mi pasażerowie: Portugalczyk i Rumunka. Poza konwencjonalną rozmową Eleana wspomniała o operowych zainteresowaniach i pochwaliła się znajomością ze światową divą przełomu XX i XXI wieku (rumuńskiego pochodzenia) Angelą Gheorghiu. Podróż upłynęła w przemiłej konwersacji, moi pasażerowie obiecali odwiedzić siedzibę NOSPR-u i Operę Śląską, do której podążałem na premierę „Mocy przeznaczenia” Verdiego, w reżyserii Tomasza Koniny. 

Jakby mało było spotkania z rodaczką Gheorghiu, w bytomskim hotelu (dość obleganym, acz zapuszczonym) spotkałem dawno niewidzianego Piotra Nędzyńskiego - kolegę po piórze, albo może właściwiej byłoby powiedzieć, „po operze”. Piotr, jak zwykle nienagannie elegancki i uprzejmy, przypomniał pewien fakt sprzed ponad 30 lat, kiedy w Kudowie Zdroju miał okazję prowadzić koncert operowy, w którym wystąpiła 20-kilkuletnia, nikomu nieznana (drżąca z tremy niczym osika) Angela Gheroghiu. Piotr przypomniał, że uściskał ją po próbie (śpiewała dwie arie, a jedną z nich była „Gdyby rannym słonkiem” z „Halki” – uwaga – po włosku) i zapewnił o wielkiej karierze. I, jak to bywa z Piotrem (który słyszał chyba wszystko na świecie), czas pokazał, że ma rację… A był to pierwszy w życiu występ Angeli poza Rumunią! Ale to takie śniadaniowe dygresje...
Dzień wcześniej obaj spędziliśmy wieczór w gmachu Opery Śląskiej, oglądając najnowszą w Polsce inscenizację „Mocy przeznaczenia”.
Nie piszę zatem recenzji jakiejś „pretensjonalnej”, ale – troszkę jak w plotkarskich portalach – wspomnę naszą rozmowę. Obu nas zainteresowała inscenizacja Tomka Koniny, łącząca (scenografią) czasy Starożytnego Rzymu (pilastry z porządkiem korynckim) ze współczesnością (projekcja szybu windy kopalnianej w finale). I o ile konsekwentna destrukcja tłumaczyła się sama przez się (niczym u Kresnika) to, że tak powiem, szola, już nie bardzo. Rozmawiałem z realizatorami i wykonawcami, rozmyślając o co chodzi z tym kopalnianym szybem, i każdy mówił mi, iż to ma oznaczać, że cała historia może zdarzyć się także tu, gdzie jesteśmy. Przyznam, że i bez tego wiedziałem gdzie jestem, i gdzie oglądam przedstawienie.
Niemniej „Mocą…” ucieszyłem się bardzo, bo muzycznie spektakl był zachwycający. Nienagannie poprowadził orkiestrę Jakub Kontz. Ta zaś zrewanżowała się dyrygentowi precyzją i natchnieniem. Wielkie brawa dla Państwa. Tu muszę także skomplementować Chór Opery Śląskiej (pod kierunkiem
Krystyny Krzyżanowskiej-Łobody). Szacunek i gratulacje.
Ale „Moc przeznaczenia” to nie tylko piękna partytura dla orkiestry i chóru. To przede wszystkim wielkie wyzwanie dla solistów. Zgadzam się z Piotrem Nędzyńskim, który stwierdził, że „Moc…” wymaga najlepszych solistów na świecie. Czy Opera Śląska takich ma? Może ma, a może nie... Chce mieć, ma ambicje, i to jest ważne. I za to wypada podziękować Łukaszowi Goikowi – dyrektorowi Opery.
Bez wątpienia światowym solistą jest Mariusz Godlewski - znakomity wokalnie i aktorsko Don Carlos. To chyba najwspanialszy dziś polski baryton, śpiewający z ogromną szlachetnością, a zarazem wyczuciem temperamentu kreowanej postaci. Kłaniam się do samej ziemi.
Ogromnie dużo przyjemności sprawiła także Ewa Biegas, która w istocie skradła przedstawienie: artystka dominowała osobowością, wyczuciem sceny, temperamentem i wrodzoną elegancją. Wokalnie zbliżyła się do ideału swoich poprzedniczek (m.in. Renaty Tebaldi). Ale to w kwestii interpretacyjnej, bo w warstwie dźwięków zabrakło mi nienagannego prowadzenia pian. Tak, jestem w tej chwili bezwzględnie krytyczny, ale Biegas tak bardzo mnie uwiodła, że pragnąłbym z jej strony absolutnej doskonałości.
Swoich licznych wielbicieli nie zawiódł Aleksander Teliga (tu w podwójnej roli – świetny i ciekawy zabieg Koniny - Markiza Calatravy i Ojca Gwardiana), podobali się także: Anna Borucka, w roli dynamicznej Preziosilli oraz Kamil Zdebel (Melitone) i Juliusz Ursyn Niemcewicz (Trabuco). Brawa dla Państwa.
Występ Macieja Komandery (Don Alvaro) nie przysporzył spektaklowi blasku.


Z braku zdjęć ze spektaklu, fotografia, jaką zrobiłem w drodze do Opery 

poniedziałek, 13 marca 2017

Edward II - Deutsche Oper Berlin


DOB w czołówce

„Edward II” to chyba najnowsza opera na świecie, zamówiona przez Deutsche Oper Berlin u Andrei Lorenzo Scartazziniego. Jej prapremiera światowa odbyła się w DOB 17 lutego 2017 roku, w inscenizacji Christofa Loy’ego. Wypada od razu dodać – w znakomitej inscenizacji.
Spektakl obejrzałem 9 marca, znajomi obecni na premierze, ciekawi byli moich wrażeń. Powiedziałem, że byłem jednocześnie zachwycony, obojętny i rozczarowany. Jak to możliwe?
Zachwyciła mnie inscenizacja i reżyseria, muzyka była mi obojętna, zaś rozczarowało libretto. Spróbuję wytłumaczyć się ze wszystkiego.
Libretto Thomasa Jonigka, oparte na dramacie Marlowe’a i literackich opracowaniach historii władcy Anglii, jest bardzo płaskim, plakatowym przekazem, a zarazem publicystyczno-gazetowym manifestem proweniencji „Bilda” (u nas ta gazeta „Fakt” się nazywa). I nie mam tu na myśli eksponowania rozmaitego poziomu sensacji i okrucieństwa (co ze zrozumiałych względów w operze zajmuje istotne miejsce), a dość trywialny przekaz, w finale wręcz wyeksplikowany tak bardzo wprost, że z teatrem, a nade wszystko z metaforą, nie mający wiele wspólnego: artyści, realizując wolę librecisty, wprost zwracają się do widowni, komentując „losy” paragrafu 175. Zrozumieją ów „manewr” jedynie wtajemniczeni: do początku lat 90. w Niemczech obowiązywało prawo (w paragrafie 175 zapisane) dyskryminujące kontakty homoseksualne.
Pod tkanką historyczną – jest ona treścią opery - librecista „Edwarda II” przekazuje emocje towarzyszące przemianom przełomu… tysiącleci. I to jest nawet bardzo zgrabne: proporcje między XIV i XX wiekiem wydają się zachowane i szokujące. To najmocniejsza strona literacka opery. Niestety, wspomniany publicystyczny finał jest dla współczesnych, liberalnych odbiorców, czymś w rodzaju walenia młotkiem po głowie. Zupełnie, jakby Jonigk nie zauważył, że jesteśmy w XXI wieku. Na dodatek w Berlinie – mieście będącym symbolem swobody poglądów, myślenia, a także obyczaju (co zresztą udowadniają swoimi inscenizacjami m.in. Barrie Kosky, czy Sascha Waltz).
Tym większy mam szacunek do Christofa Loy’ego, który opierając się na niedoskonałym libretcie i dość obojętnej muzyce Scartazziniego (nowoczesność kompozycji, nie wiedzieć czemu, niemal całkowicie „wyprowadza” z opery sceny ansamblowe – pomijając relacje chór - soliści), zrealizował spektakl nie tylko wielce zajmujący, ale i zachwycający: ubogacający wyobraźnią dość skromnymi środkami operującego kompozytora, zarazem wspierając cokolwiek kulawą literę libretta.
Ogromną zasługę w powodzeniu tego trudnego przedsięwzięcia mają wykonawcy, wszyscy przekonujący aktorsko i imponujący wokalnie: Michael Nagy (Edward II), Isabella (Agneta Eichenholz), Gaveston (Ladislav Elgr), Mortimer (Andrew Harris), Angel (Jarret Ott).
Berlin przyjął najnowszą produkcję DOB znakomicie. Publiczność długo bije brawa, po spektaklu chętnie dyskutuje, przedstawienie komentowane jest żywiołowo. Choć dzieło nie wydaje się doskonałe, to jednak można przypuszczać, że historia muzyki będzie dlań łaskawa. Gdyby udoskonalić libretto i cokolwiek skomplikować warstwę muzyczną, można byłoby liczyć na sukces międzynarodowy. Kto wie? Autorzy mogą to uczynić w każdej chwili.  



niedziela, 12 marca 2017

Komische Oper Berlin: "Ball im Savoy" by Barrie Kosky

Kosky jest dobry na wszystko


Barrie Kosky, szef Komische Oper Berlin, od kilku sezonów proponuje zupełnie nową wizję teatru muzycznego. KOB, z instytucji popularnej, pod jego dyrekcją staje się elitarną (zaskakująco przy tym zachowując profil całkiem lekki). Na jednej szali wagi Kosky kładzie np. „Rusałkę” Dworzaka, na przeciwnej „Ball im Savoy” Abrahama. „Rusałka” to intelektualna gra ascetycznej inscenizacji z XIX-wieczną baśnią, „Ball…” – rozgrywka z czasem początków faszystowskich Niemiec (Abraham napisał swoje dzieło tuż przed przejęciem władzy przez Adolfa Hitlera).

O ile w „Rusałce” mamy świat przedstawiony jako zamknięte „akwarium”, do którego dostęp mają jedynie wtajemniczeni, to w „Balu…” świat jawi się jako otwarte pudełko z cukierkami. Ale… nie wszystkie mają słodkie nadzienie.
W pozornie beztroskiej zabawie (gagów sytuacyjnych jest tu mnóstwo) sfer wyższych i średnich kryją się strachy i myśli jak najgorsze. Błacha anegdota o małżeńskiej zdradzie u Kosky’ego zamienia się w opowieść o pogubieniu wartości, zagubieniu w samozachwycie, w grze znaczeń i pozorów.
W rozbuchanej inscenizacji - nie stroniąc od dosłowności graniczącej z wulgarnością - Kosky prowadzi bohaterów Abrahama przez mielizny kłamstw niewinnych (?) po ich konsekwencje. „Bal…” Kosky’ego ogląda się przynajmniej na dwóch poziomach: politycznej gry i społecznych umizgów. Niestety, w obu sytuacjach nie ma wygranych.
W operetce Abrahama owszem, jest jakiś happy end. Ale nie u Kosky’ego.
Kosky pokazuje rzeczywistość, w której świat się wali, a my się śmiejemy. I to jest strasznie dojmujące.
Symbolem upadku jest para głównych bohaterów: Madeleine (wspaniała Dagmar Manzel) i Aristide (Christoph Späth). Oboje chcą i boją się. Oboje nie mają ochoty, a zarazem pragną. Sytuacja absurdalna.
Katalizatorem na być osoba Tangolity: u Abrahama ponętnej artystki, której pragną wszyscy, u Kosky’ego - kobiety-modliszki, tak samo pociągającej, jak odrażającej, jednak wciąż konwencjonalnej (znakomita w tej roli Agnieszka Zwierko). Ale „katalizator” zawodzi, bo…  tchórzy (świetna scena ucieczki Tangolity, która właściwie nie może zniknąć, bo tren jej płaszcza „ciągnie” się przez scenę długo po zniknięciu jego właścicielki).
Nie może też nic poradzić sztuka (symbol wyzwolenia) w uosobieniu najbardziej wyzwolonej artystki Daisy (wspaniała aktorsko i wokalnie
Katharine Mehrling).I mamy trochę takie zwycięstwo przez porażkę…
Kosky wyniósł KOB na wysokość poważnego, intelektualnego teatru. To już nie tylko rozrywka i miłe spędzanie czasu. To przemyślane mierzenie się z rzeczywistością za pomocą sztuki. I nie ma znaczenia, czy jest to „Jarmark Soroczyński” czy „Bal w Savoyu”. Kosky jest dobry na wszystko.