Podróż z Łodzi do Bytomia urozmaicili mi pasażerowie: Portugalczyk i Rumunka. Poza konwencjonalną rozmową Eleana wspomniała o operowych zainteresowaniach i pochwaliła się znajomością ze światową divą przełomu XX i XXI wieku (rumuńskiego pochodzenia) Angelą Gheorghiu. Podróż upłynęła w przemiłej konwersacji, moi pasażerowie obiecali odwiedzić siedzibę NOSPR-u i Operę Śląską, do której podążałem na premierę „Mocy przeznaczenia” Verdiego, w reżyserii Tomasza Koniny.
Jakby mało było spotkania z rodaczką Gheorghiu, w bytomskim hotelu (dość obleganym,
acz zapuszczonym) spotkałem dawno niewidzianego Piotra Nędzyńskiego - kolegę po
piórze, albo może właściwiej byłoby powiedzieć, „po operze”. Piotr, jak zwykle
nienagannie elegancki i uprzejmy, przypomniał pewien fakt sprzed ponad 30 lat,
kiedy w Kudowie Zdroju miał okazję prowadzić koncert operowy, w którym
wystąpiła 20-kilkuletnia, nikomu nieznana (drżąca z tremy niczym osika) Angela
Gheroghiu. Piotr przypomniał, że uściskał ją po próbie (śpiewała dwie arie, a
jedną z nich była „Gdyby rannym słonkiem” z „Halki” – uwaga – po włosku) i
zapewnił o wielkiej karierze. I, jak to bywa z Piotrem (który słyszał chyba
wszystko na świecie), czas pokazał, że ma rację… A był to pierwszy w życiu
występ Angeli poza Rumunią! Ale to takie śniadaniowe dygresje...
Dzień wcześniej obaj spędziliśmy wieczór w gmachu Opery Śląskiej, oglądając najnowszą
w Polsce inscenizację „Mocy przeznaczenia”.
Nie piszę zatem recenzji jakiejś „pretensjonalnej”, ale – troszkę jak w plotkarskich
portalach – wspomnę naszą rozmowę. Obu nas zainteresowała inscenizacja Tomka
Koniny, łącząca (scenografią) czasy Starożytnego Rzymu (pilastry z porządkiem
korynckim) ze współczesnością (projekcja szybu windy kopalnianej w finale). I o
ile konsekwentna destrukcja tłumaczyła się sama przez się (niczym u Kresnika)
to, że tak powiem, szola, już nie bardzo. Rozmawiałem z realizatorami i wykonawcami,
rozmyślając o co chodzi z tym kopalnianym szybem, i każdy mówił mi, iż to ma
oznaczać, że cała historia może zdarzyć się także tu, gdzie jesteśmy. Przyznam,
że i bez tego wiedziałem gdzie jestem, i gdzie oglądam przedstawienie.
Niemniej „Mocą…” ucieszyłem się bardzo, bo muzycznie spektakl był zachwycający.
Nienagannie poprowadził orkiestrę Jakub Kontz. Ta zaś zrewanżowała się
dyrygentowi precyzją i natchnieniem. Wielkie brawa dla Państwa. Tu muszę także
skomplementować Chór Opery Śląskiej (pod kierunkiem Krystyny Krzyżanowskiej-Łobody).
Szacunek i gratulacje.
Ale „Moc przeznaczenia” to nie tylko piękna partytura dla orkiestry i chóru. To
przede wszystkim wielkie wyzwanie dla solistów. Zgadzam się z Piotrem
Nędzyńskim, który stwierdził, że „Moc…” wymaga najlepszych solistów na świecie.
Czy Opera Śląska takich ma? Może ma, a może nie... Chce mieć, ma ambicje, i to jest
ważne. I za to wypada podziękować Łukaszowi Goikowi – dyrektorowi Opery.
Bez wątpienia światowym solistą jest Mariusz Godlewski - znakomity wokalnie i
aktorsko Don Carlos. To chyba najwspanialszy dziś polski baryton, śpiewający z ogromną
szlachetnością, a zarazem wyczuciem temperamentu kreowanej postaci. Kłaniam się
do samej ziemi.
Ogromnie dużo przyjemności sprawiła także Ewa Biegas, która w istocie skradła
przedstawienie: artystka dominowała osobowością, wyczuciem sceny, temperamentem
i wrodzoną elegancją. Wokalnie zbliżyła się do ideału swoich poprzedniczek (m.in.
Renaty Tebaldi). Ale to w kwestii interpretacyjnej, bo w warstwie dźwięków zabrakło
mi nienagannego prowadzenia pian. Tak, jestem w tej chwili bezwzględnie
krytyczny, ale Biegas tak bardzo mnie uwiodła, że pragnąłbym z jej strony
absolutnej doskonałości.
Swoich licznych wielbicieli nie zawiódł Aleksander Teliga (tu w podwójnej roli –
świetny i ciekawy zabieg Koniny - Markiza Calatravy i Ojca Gwardiana), podobali
się także: Anna Borucka, w roli dynamicznej Preziosilli oraz Kamil Zdebel (Melitone)
i Juliusz Ursyn Niemcewicz (Trabuco). Brawa dla Państwa.
Występ Macieja Komandery (Don Alvaro) nie przysporzył spektaklowi blasku.
Z braku zdjęć ze spektaklu, fotografia, jaką zrobiłem w drodze do Opery